Jak na połowę lipca, pogoda dla kibiców byłam wyjątkowo nieciekawa. Tuż przed spotkaniem solidnie we Wrocławiu popadało, a temperatura rzędu 13 stopni nie jest zbyt sympatyczna. Dla piłkarzy obu zespołów warunki do gry były jednak idealne. Aż dziw bierze, że nie chciało im się przyspieszać akcji, często prowadzonych w anemicznym tempie. Odkąd trenerem Śląska został Mariusz Rumak, drużyna ta zaczęła się nieźle prezentować. Dość szybko dźwignęła się z dna tabeli, stosunkowo szybko zapewniła sobie utrzymanie. Szkoleniowiec wrocławian nie mógł jednak cieszyć się stabilizacją w zespole, bo zmieniła się w nim np. prawie cała linia pomocy. Jeszcze trzy miesiące temu duet środkowych pomocników Hołota - Hateley zatrzymał w Poznaniu Lecha, ale teraz tych graczy już we Wrocławiu nie ma. Są inni, ale zanim zaczną się doskonale rozumieć, minie zapewne trochę czasu. Być może to spotkanie wyglądałoby inaczej, gdyby już w 68. sekundzie meczu doskonałą okazję wykorzystał Marcin Robak. Lech zaczął grę od środka, przez ponad minutę nie dał możliwości przejęcia piłki wrocławianom, aż w końcu futbolówka spadła prosto na głowę Robaka. Były król strzelców ekstraklasy uderzył jednak prosto między nogi Mariusza Pawełka, który prawie usiadł na piłce, ale strzał obronił. Urban posłał do gry dwóch napastników - Nickiego Bille i Marcina Robaka, ale obaj słabo ze sobą współpracowali. Brakowało za nimi klasycznego rozgrywającego, bo przecież Łukasza Trałka i Abdul Tetteh to defensywni pomocnicy, a Maciej Gajos biegał jednak z boku. Momentami Lech przechodził do ustawienia 3-4-3, gdy Trałka zbiegał między stoperów, boczni obrońcy stawali się skrzydłowymi, a Gajos dołączał do napastników, ale działo się to rzadko. Śląsk od czasu do czasu próbował coś skonstruować dzięki indywidualnym popisom Łukasza Madeja czy przesuniętego do ataku Ryoty Morioki, ale Jasmin Burić i tak pozostawał bezrobotny. Mimo całej swojej mizerii w grze, Lech powinien jednak po pierwszej połowie prowadzić. Najpierw (w 11. minucie) z bliska po odbiciu piłki przez Pawełka spudłował Nicki Bille, Duńczyk stanął też oko w oko z bramkarzem Śląska w 37. minucie. Nie wykorzystał jednak doskonałego podania Tetteha i złego ustawienia Pawła Zielińskiego - trafił tylko w słupek. Chwilę później z bliska spudłował też Robak. Śląsk odpowiedział strzałem Łukasza Madeja z 44. minuty, ale wtedy klasę pokazał Burić i zdołał odbić piłkę w bok. Druga połowa nie przyniosła zmiany sytuacji. Lech dalej klepał piłkę gdzieś na środku boiska, nabijając tylko statystyki w ilości podań, a Śląsk cierpliwie czekał. Gospodarze oddali nawet dwa niecelne strzały, choć Morioka i Grajciar mogli postarać się o lepszą jakość tych uderzeń. Dopiero na kwadrans przed końcem trener Jan Urban posłał na boisko Radosława Majewskiego, czyli klasycznego rozgrywającego - piłkarza potrafiącego jednym podaniem stworzyć kolegom sytuację. Były reprezentant Polski nie był jednak w stanie dokonać znaczącej zmiany w grze swojego zespołu. Strzały piłkarzy Lecha były bowiem takie, jak tempo gry drużyny. Nawet gdy Robak stworzył w 84. minucie sytuację rezerwowemu Dawidowi Kownackiemu, to ten z 10 metrów właściwie podał piłkę Pawełkowi. W Śląsku zaś zawodziły stałe fragmenty gry, których przed meczem obawiał się Urban. Już w doliczonym czasie z dystansu huknął Morioka, ale i tym razem Burić dobrze się ustawił. Andrzej Grupa, Wrocław Śląsk Wrocław - Lech Poznań 0-0 Śląsk: Pawełek - Zieliński, Celeban, Dwali, Augusto - Madej, Filipe (72. Stjepanović), Kokoszka, Alvarinho (89. Dankowski) - Grajciar (77. Idzik), Morioka. Lech: Burić - Kędziora, Arajuuri, Wilusz, Gumny - Formella (89. Jóźwiak), Trałka, Tetteh, Gajos (84. Kownacki) - Bille (75. Majewski), Robak. Żółta kartka: Alvarinho. Widzów: 12402. Sędzia: Bartosz Frankowski (Toruń).