Był upalny czerwiec 1987 roku. Liga wchodziła w decydującą fazę, mniej było treningów, rozgrzały się za to telefony - "Kupię - zamienię - sprzedam - ożenię". Do tej pory frymarczenie punktami bulwersowało głównie media. Kilka lat wcześniej wajcha była tak wyraźna, że "Przegląd Sportowy" z jednej z kolejek zamiast relacji dał białą plamę. Po sezonie 1985/86 na łamach zasłużonego dziennika odbyła się dyskusja, oto fragment: "PS": Zaproszony węgierski sędzia podczas meczu GKS - Motor biega po boisku i krzyczy: "Bunda, bunda!", to chyba coś znaczy... Andrzej Czyżniewski, bramkarz zdegradowanego Bałtyku Gdynia: - Jasne, przecież to jest człowiek z zewnątrz! Katowiczanie strzelili w 87. minucie na 4-3 i łapali sędziego za rękę, by nie uznał gola! "PS": Sędzia bramkę uznał, ale Motor zdołał wyrównać w ostatniej minucie. Czyżniewski: W tym układzie arbiter był bezsilny, bezradny! Na liście przebojów, królowała Madonna z przebojem "La Isla Bonita", który młodzież na prywatkach (tam się wtedy piło i bawiło) przekręcała na "Władysław Bandyta". Bandyckie czasy. W kraju trwała trzecia apostolska podróż Jana Pawła II do ojczyzny. Wielkie duchowe przeżycie, najwyraźniej duch święty spłynął na PZPN, gdyż zamiast siedzieć z założonymi rękami postanowili karać niecne występki. Tuż po tym jak papież opuścił ojczystą ziemię, 16 czerwca, Wydział Gier zarządził powtórkę meczu Górnika Wałbrzych z outsiderem, Motorem Lublin (na boisku było 4-0). Anulowano spotkania: Lecha Poznań z Polonią Bytom (1-1), Olimpii Poznań ze Stalą Mielec (1-3) i Zagłębia Lubin z Ruchem Chorzów (0-2). Ich uczestnikom zabrano punkty i bramki w nim zdobyte. Było to działanie obliczone na tani poklask, bo sytuacji w tabeli to nie zmieniło, a dziwnych meczów było znacznie więcej. Redaktor Jerzy Chromik w tekście "Grzechy główne Ekstraklasy" w nieodżałowanym tygodniku "Sportowiec" pisał: "Jan Złomańczuk, gdy rozkradziono mu Motor udał się na zasłużony odpoczynek. Ten sam zdziesiątkowany lubelski zespół wygrał u siebie z Lechem, zremisował z Legią i ograł na do widzenia mistrza w Zabrzu! Metamorfoza czy radosna twórczość wyzwolonych graczy? A przecież nie tak dawno, nie brakło głosów, że zdegradowany Motor dyktuje takie ceny za planowe porażki, iż nie stać na płacenie najzamożniejszych. Może była w tym szczypta prawdy, a może po prostu przedstawiciele zawodu trenera są w naszej piłkarskiej rzeczywistości przysłowiowym kwiatkiem do kożucha prezesa". Może i tak. Na wszelki wypadek prezesi klubów zagrożonych spadkiem na ligowym finiszu wymienili szkoleniowców. W 14. w tabeli po sezonie Ruchu Władysława Żmudę zastąpił Jacek Machciński. W 11. w Ekstraklasie Lechii Gdańsk, której przyszło grać w barażach z chorzowianami, miejsce Mariana Geszke zajął jego asystent Zbigniew Kociołek. Trener Geszke nie chce o tym mówić: - Żmiję wyhodowałem na własnej piersi... W barażu o utrzymanie w Ekstraklasie 28 czerwca 1987 r. Ruch Chorzów zagrał z Lechią Gdańsk. "Niebiescy" do tego momentu nigdy z najwyższego szczebla nie spadli, byli (i są!) symbolem i legendą polskiej piłki. Pierwszy mecz odbył się na Cichej i przeszedł do historii. Jeden z autorów tego tekstu miał okazję być na tym spotkaniu. Spóźnił się niespełna kwadrans. Kupił bilet i wbiegł na trybuny. W momencie kiedy wchodził na stadion widział przed sobą ludzi łapiących się za głowy na koronie stadionu. Pamięta ciszę, której nie są w stanie zakłócić pojedyncze przekleństwa. Co się dzieje? W 13. minucie bramkarz Janusz Jojko z Ruchu Chorzów złapał piłkę do ręki we własnym polu karnym. Zastanawiał się a potem... wrzucił ją do własnej bramki! Konsternacja. Gdyby jeden z nas przyszedł 5 sekund wcześniej - widziałby to na żywo. A tak musiał zdać się na relację przypadkowo stojącego obok zdumionego świadka tego zdarzenia, ale po powrocie do domu ogląda to oczywiście w telewizji. Gola pokazują zresztą telewizje na całym świecie. Janusz Jojko był skazany na Ruch. Urodziny obchodzi 20 kwietnia, właśnie wtedy gdy świętuje zasłużony klub. Były bramkarz dziś nie chce rozmawiać o 13. minucie barażu z Lechią. Nie szkodzi. Wiele powiedział na gorąco po feralnych zdarzeniach na łamach "Sportowca". Nerwowo palił "Wiarusa", a redaktor Lech Ufel słuchał: "Piłka wychodziła na róg, zdusiłem ją do ziemi, zagrałem nogą i złapałem. Najpierw myślałem, żeby ją rzucić na prawą stronę do Fornalika, ale zobaczyłem, że ktoś nadbiega i może być źle. Zerknąłem w drugą stronę. Szewczyk stał sam. Zrobiłem mocny zamach i nagle zobaczyłem, że również tam biegnie ktoś z Lechii. Chciałem zahamować i stłumić piłkę na piersiach. Jakoś wyleciała. Najpierw próbowałem ją gonić, potem stałem jak zamurowany, coś jakby spętało mi nogi. W szatni przeprosiłem wszystkich. Powiedziałem, że nie wiem, co się stało. Nie chciałem już dalej grać, ale trener i działacze mnie podbudowali: "musisz, będzie dobrze, są jeszcze trzy połówki" - mówili. Koledzy milczeli, niektórzy nawet próbowali mnie pocieszyć. Po przerwie stojąc w bramce starałem się nie słuchać jak ludzie krzyczą: "Puść! Strzel sobie". Wiedziałem, że w przypadku porażki cała wina spadnie na mnie. Po meczu nikt się do mnie nie odzywał. Jedni koledzy podali rękę, inni - nie. Chciałem zostawić sprzęt i skończyć z tym wszystkim. Trener powiedział, że nie ma powodów do rozpaczy, świat się tutaj nie kończy. Gdy wróciłem do domu ogarnęło mnie przerażenie. Teraz nikt nie pamięta o moich kontuzjach, o tym, że w zimie pauzowałem, że zmieniłem źle założony gips, więc czasem mogłem gorzej zagrać. Bramkarzowi błędów się nie wybacza. Przez trzy lata pełniłem funkcję kapitana drużyny, chłopcy mnie chyba lubili. Potem się popsuło. Bezpośrednio tego odczuć nie dali, ale z zachowania wyczułem, że chyba nie jest najlepiej. Zwłaszcza po przegranych meczach. Inaczej rozmawiali po wygranych. A teraz tylko: "cześć, cześć i koniec gadki". Słyszałem zarzuty o "bankierstwie". Są to czyste wymysły. Nigdy nie sprzedawałem meczów. Tam gdzie są pieniądze, tam nie ma przyjaciół. Po prostu, przyszła na mniej kolej do odstrzału. Potem będą inni i tak w kółko..." "Niebiescy" przegrali pierwszy barażowy mecz u siebie 1-2. To spotkanie zakończyło kibicowską zgodę Lechii z Ruchem. Trudno się kolegować w takich okolicznościach. Nazajutrz przy Cichej panował nastrój stypy. Jakiś kibic zatelefonował z wyrazami ubolewania aż z Kalifornii. Drużyna wybierała się do Gdańska na środowy rewanż. Jojko pojawił się na zbiórce jak wszyscy. Przywitał się kwaśno. Kiedy nadszedł trener, zakomunikował, że Jojko może wracać do domu, na rewanż nie pojedzie. Jego miejsce zajął Ryszard Kołodziejczyk, który w lidze wcześniej nie zagrał nigdy wcześniej. Kilka godzin przed drugim meczem trener Machciński oznajmił stanowczo: "Dla Ruchu Jojko już nie istnieje. Jest spalony. Nie ma życia w Chorzowie. Najlepiej, gdyby schował się w mysiej dziurze". Ówczesny kierownik drużyny Lechii, Roman Józefowicz różne rzeczy widział i wiele pamięta: - Święci nie byliśmy, ale gol Jojki to na tysiąc procent przypadek. Przecież nikt by nie sprzedawał barażu o utrzymanie... Machciński wrócił do Ruchu, bo znał ludzi i wierzył w powodzenie misji. Robotą bardzo się przejął. W przeddzień pierwszego meczu ćwiczył na boisku, nagle poczuł się dziwnie. Wylądował w szpitalu pod kroplówką. Uprosił, żeby wypuścili na mecz. Posłuchali, ale z taką dawką środków uspokajających, że nie umiał nawet wyrazić złości po golu samobójczym, gdy sfatygowany zegar Omega pokazywał 13. minutę. Przed rewanżem we Wrzeszczu, kierownik drużyny Ruchu Bernard Bem wziął pod rękę swego gdańskiego odpowiednika, Józefowicza: - Młody, nie spadliśmy i nie spadniemy. Zobaczysz. W Gdańsku "Niebiescy" grali jak o życie. Gdy na początku drugiej połowy zdobyli bramkę po strzale Krystiana Szustera, wypełniony stadion myślał, że już po Lechii. Janusz Jojko wyczekiwał wieści przy radiu. Och, jak bardzo pragnął, żeby Ruch się utrzymał. Liczył, że wtedy spadnie na niego mniej złości, szybciej mu wybaczą. Niestety. Wyrównał Ryszard Przygodzki, który zamienił na bramkę dośrodkowanie Jacka Bąka. O losach dwumeczu i ligowego bytu rozstrzygnął najpiękniejszy gol spotkania. Na kwadrans przed końcem zawodów, Zdzisław Puszkarz dośrodkował z okolic narożnej chorągiewki, a Mirosław Pękala potężnym wolejem wpakował piłkę do siatki. 2-1 dla Lechii. I oto niemożliwe stało się faktem. Ruch Chorzów, który występował w najwyższej klasie rozgrywek od początku jej istnienia pożegnał się z Ekstraklasą. Józefowicz przebił się przez gąszcz wiwatujących kibiców i odnalazł Bema: - Przepraszam, ale to nie my spadliśmy... Cztery miesiące później red. Lech Ufel ponownie odwiedził pechowego bramkarza w chorzowskim wieżowcu, pięć minut spacerkiem od stadionu Ruchu. Jojko prezentował dziennikarzowi obfitą korespondencję z hutniczym klubem. Sprytnie ujawniał w niej, że na boisku było jeszcze dziesięciu innych futbolistów, a dziwna bramka "wynikła z ogromnego napięcia nerwowego, presji klubu i kibiców..." Sekretarz Ruchu, Rudolf Bugdoł dziwił się PZPN, który nie przychylił się do kary dyskwalifikacji wymierzonej Jojce przez chorzowski klub. Żądają dowodów. A przecież związek nie dysponował dowodami, oskarżając Ruch o nieczysty mecz z Zagłębiem w Lubinie. Różne prawa w tej samej instytucji? Zdaniem Bugdoła, Jojko pozostał bezkarny. Paradoksalnie na zamieszaniu wobec kuriozalnej bramki samobójczej, w dalszej perspektywie, najgorzej wyszła Lechia, najlepiej Ruch, Janusz Jojko też całkiem nieźle. "Niebiescy" oczyścili szeregi z czarnych owiec, migiem wrócili do Ekstraklasy i jako beniaminek w 1989 roku zdobyli czternasty, ostatni do dziś tytuł mistrzowski. Janusz Jojko pół roku po "samobóju" przeszedł do lokalnego rywala, GKS Katowice. Przy Bukowej grał dziewięć lat, zdobywając po dwa Puchary i Superpuchary Polski, co czyni go najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii "Gieksy". Pobyt gdańskiej Lechii w Ekstraklasie potrwał jeszcze tylko rok. W czerwcu 1988 roku w barażach musiała uznać wyższość Olimpii Poznań i zniknęła z najwyższego szczebla na długie dwie dekady. Gdy autokar "Biało-Zielonych" zajechał na Golęcin gospodarze nie witali chlebem i solą: po coście przyjechali, jak wszystko jest już załatwione? Wiedzieli co mówią, na jesień w meczu z tymi drużynami padł remis 1-1, sędzia nie uznał gola Janusza Kupcewicza, mimo że piłka odbiła się od siatki w bramce. Lechia zawiozła kasetę VHS z nagraniem tego gola dla PZPN. Piłkarska centrala protestu nie uznała: "To nie jest dowód". Siedem lat później ci sami niegościnni poznaniacy przywieźli Ekstraklasę do Gdańska w sezonie 1995/96, gdy fuzyjna Lechia/Olimpia grała w koszulkach z napisem: "To my Lechia". Ale to już temat na inne opowiadanie. Paweł Czado / Maciej Słomiński