Artur Boruc jest mocno kojarzony z Legią, ale w przeciwieństwie do innych piłkarzy podobnie zaszufladkowanych, nie wzbudza takiej niechęci wśród kibiców w innych miastach. Sam znam fanatyków tak nieprzyjaznych Legii klubów, jak Śląsk Wrocław, Wisła Kraków, czy Arka Gdynia, którzy nie ukrywają sympatii do Boruca. Bramkarz kojarzy się ludziom pozytywnie, choć biorąc pod uwagę liczbę wpadek sportowych, a także skandali wywołanych poza boiskiem, wydaje się to abstrakcyjne. Wszystkie kontrowersje można sobie teraz ładnie przypomnieć. Trwa bowiem zupełnie zrozumiały, ale nie pasujący do Boruca, medialny maraton bramkarza, który ratuje w ten sposób swoją pożegnalną imprezę, PR-owo położoną przez jego ostatni klub. Boruc karierę miał naprawdę udaną, choć słuchając o odrzuceniu przez niego oferty z Arsenalu Londyn, czy zawaleniu sprawy przejścia do AC Milan przez brak agenta, można dojść do wniosku, że osiągnął tylko ułamek z tego, co mógł. W 2008 r. był na szczycie. Po dwóch udanych dla niego wielkich imprezach - mundialu w 2006 i Euro 2008 - wymieniany był wśród trzech-pięciu najlepszych bramkarzy świata. Borucem interesował się w tym czasie także Bayern Monachium, cenił go ówczesny trener tego klubu Juergen Klinsmann, który chciał mieć w klubie same gwiazdy i po ściągnięciu Miroslava Klose, Luki Toniego i Francka Ribery’ego chciał też duże nazwisko do bramki Bayernu. Boruc mówi, że w swoim życiu i karierze niczego nie żałuje, jednak gdyby wtedy opuścił Glasgow, to mógł dotrzeć na bramkarski szczyt. W Szkocji nie tylko grał w piłkę, ale także mocno balował. Mógł sobie na to pozwolić, bo był tam uwielbiany. Katolicka część miasta, czyli ludzie irlandzkiego pochodzenia, kochali jego prowokacje. Protestanccy fani Rangersów nienawidzili Polaka, który obnosił się z sympatią do Jana Pawła II, nie wstydził się wykonywać znak krzyża przed derbowymi meczami i nie bał się walczyć w parku z chuliganami, którzy dopuścili się rasistowskiego ataku na kobietę w ciąży. Po latach dowiadujemy się, że Boruc dużo wtedy pił. Rozpadało się jego pierwsze małżeństwo, akurat w momencie, kiedy pierwszy raz został ojcem (w czasie Euro 2008). Twardziel ze "stalowymi jajami" - jak o nim pisali na Wyspach - niemal kompletnie się wtedy posypał. A najbardziej widoczne było to w meczach reprezentacji Polski, dla której sporo w życiu poświęcił m.in transfer do Arsenalu przed mistrzostwami w Niemczech, z którego zrezygnował, bo bał się stracić miejsce w zespole Pawła Janasa. Beenhakker za bardzo mu ufał Duży wpływ na karierę Boruca miały decyzje następcy "Janosika" - Leo Beenhakkera. Holender wprost uwielbiał bramkarza Celtiku i jego sympatii nie potrafiły zmącić nawet skandaliczne wybryki Boruca (choć trzeba przypomnieć, że na początku swoje kadencji postawił najpierw na Jerzego Dudka, a potem Wojciecha Kowalewskiego). Później jednak pozycją Boruca u Leo nic nie było w stanie zachwiać. Nawet to co "odwalił" w sierpniu 2008 r. we Lwowie, kiedy po meczu towarzyskim z Ukrainą upił się w hotelu z Radosławem Majewskim i Dariuszem Dudką. Beenhakker szybko mu jednak wybaczył, bo niebawem miały rozpocząć się eliminacje mistrzostw świata w RPA. Polska wydawała się być faworytem grupy, w której trafiliśmy na Czechy, Słowację, Słowenię, Irlandię Północną i San Marino. Holender wiedział o problemach osobistych Boruca, a mimo wszystko powierzył mu rolę pierwszego bramkarza. W efekcie ten najpierw zawalił mu mecz ze Słowacją, w którym chwilę przed końcem prowadziliśmy 1:0, aby przegrać 1:2 po dwóch błędach Boruca. Holender trwał jednak przy swoim i nie zmieniał pierwszego bramkarza. Doprowadziło to do katastrofy, która wydarzyła się 28 marca 2009 r. w Belfaście. Mecz z teoretycznie słabszym rywalem przegraliśmy 2:3. Boruc puścił dwie "szmaty", z których jedną strzelił mu z połowy boiska, jego przyjaciel, Michał Żewłakow. Bramkarz Celtiku zapłacił wówczas wysoką cenę za wszystkie prowokacje wymierzone w szkockich protestantów. Kibiców zmierzających na stadion witał wielki napis "Boruc R.I.P". Z trybun wprost wylewała się nienawiść do Boruca. Od początku meczu bramkarz reprezentacji Polski był niemiłosiernie lżony i wygwizdywany. Choć uchodził i uważał się za "twardziela" nie wytrzymał wtedy presji. Sam się zresztą do tego przyznał. - Na moją formę w meczu w Belfaście czy wcześniej w Bratysławie wpłynęła sytuacja osobista. Wszystko jedno czy wychodzisz właśnie grać dla reprezentacji, czy idziesz do fabryki na szóstą rano, pewnych sytuacji nie da się przeskoczyć, zapomnieć - mówi Boruc w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", kilka lat później, przerywając tą rozmową długie milczenie. Wylał wówczas wszystkie żale do swojej pierwszej żony Katarzyny, która grała na jego uczuciach, utrudniając mu kontakty z malutkim synkiem Alexem. - Ona wychodzi z założenia, że jest poszkodowana, i jej jedynym zajęciem jest zepsucie mi życia. Skończyła psychologię i wie, w jaką uderzyć strunę, by nagle wszystko przestało mieć sens. Chociaż gdyby była prawdziwym psychologiem, na pewno wiedziałaby, że nie może tak się zachowywać, bo niszczy w ten sposób także nasze dziecko - mówi Boruc w wywiadzie. Beenhakker był tego świadomy, jednak powoływał wciąż Boruca, zamiast dać mu wolne na odpoczynek i załatwienie prywatnych spraw. Bramkarz na celowniku tabloidów Był już wówczas w nowym związku z Sarą Mannei, córką Polki i Jordańczyka, modelką i piosenkarką. Związek z celebrytką stał się kolejnym punktem zwrotnym także w sportowej karierze Boruca. Zaczęli mu ją utrudniać wszechobecni paparazzi. Bramkarz stał się celem numer jeden bulwarówek w Szkocji, a także w Polsce. Boruc śledzony był dzień i noc. Kibice mogli się więc dowiedzieć, że ich idol nie prowadzi sportowego trybu życia, a kieliszek i papieros to jego atrybuty w tym samym stopniu, co bramkarskie rękawice. - Nie piję codziennie, ale wtedy, kiedy mogę i chcę. Palę też papierosy. Niedużo. Paliłem nawet na mistrzostwach Europy, ale dobrze broniłem i nikomu to nie przeszkadzało. Teraz w Boruca przywalić jest modnie. Można się wypromować na moim nazwisku, zaistnieć. Dzień beze mnie to dla dziennikarza dzień stracony. W Polsce ludzie najbardziej lubią komuś przyłożyć, zwłaszcza wtedy, gdy ten ktoś ma problemy - żalił się. To był najgorszy moment w życiu i karierze Boruca. Wypada żałować, że trafił także na szczyt jego piłkarskiej formy, która jednak w ciągu roku zjechała mocno w dół. - Jestem dumny z tego, że się, kur..., podniosłem. Z samego meczu nie mogę się cieszyć, ale z tego, że się pozbierałem - na pewno. Po tamtej porażce byłem zmiażdżony niesamowicie - wspominał po latach Belfast. O ile czasy Janasa i Beenhakkera to był złoty okres reprezentacyjnej kariery Boruca, tak z przyjściem następcy Holendra Franciszka Smudy doszło do kolejnej katastrofy - tym razem pozaboiskowej. Boruc w końcu wyjechał ze zbyt gościnnego dla niego Glasgow i wywalczył sobie miejsce w Fiorentinie, w której w latach 2010-12 zagrał dwa świetne sezony. Był w fantastycznej formie. Jednak Smudzie ciągle coś u Boruca nie odpowiadało. Nie lubił jego luźnego stylu bycia. Miał problem z tym, że nie tylko nie był dla bramkarza żadnym autorytetem, ale nawet obiektem do żartów. U Smudy Boruc zagrał tylko dwa razy. W październiku 2010 r. bramkarz wychodził nie tylko z kryzysu sportowego. Ustabilizowało się także jego życie prywatne - Sara Mannei urodziła mu córkę Amelię. Dobre występy w reprezentacji miały go podbudować i umożliwić występ w imprezie, na której bardzo chciał zagrać - Euro 2012. "Dyzma" zabiera marzenia Smuda wyrzucił Boruca i Żewłakowa z kadry za to, że pili wino w samolocie z Chicago do Polski. Zdenerwowany trener wypalił, że "Boruc na kadrę przyjedzą tylko po to, żeby się nachlać i zabawić". Bramkarz szybko mu się za to odwdzięczył nazywając go "Dyzmą". - Smuda nie kontroluje tego, co mówi. W normalnym świecie człowiek jak wygaduje coś takiego, dostaje w pysk - po takim podsumowaniu selekcjonera, wiadomo było, że Boruc na Euro 2012 nie zagra. - Wtedy, w 2010 roku, w trakcie powrotu ze zgrupowania w Ameryce Północnej, byłem na pokładzie samolotu prywatną osobą. Tak samo Michał Żewłakow i wszyscy inni piłkarze. To była afera-wydmuszka. Cała sytuacja była na tyle rozdmuchana, że pomyślałem, iż muszę coś powiedzieć. Inaczej źle bym się z tym czuł. Gdyby Smuda nie zaczął, nie byłoby mojego wywiadu. Jeśli szukał pretekstu do wyrzucenia mnie z kadry, mógł to zrobić inaczej. Wolał mnie jednak prowokować głupimi tekstami - tłumaczył po latach Boruc. Na polsko-ukraińskim Euro nie zagrał, ale za to spełnił inne marzenie - trafił do Premier League. We wrześniu 2012 r. Boruc ponownie został "Świętym". W Glasgow miał bowiem dwa pseudonimy "King Arthur" (Król Artur) a także Holy Goalie" (Święty bramkarz). Jego nowy klub Southampton ma natomiast przydomek "The Saints" (Święci). Na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Anglii utrzymał się przez dwa sezony. Potem został wypożyczony do występującego w Championship - Bournemouth. Na zapleczu grał tylko rok, bo "Wisienki" z pierwszego miejsca wywalczyły sobie awans i Boruc znowu był w Premier League. W międzyczasie po 2,5 latach przerwy wrócił do reprezentacji. W lutym 2013 r. powołał go trener Waldemar Fornalik, a jesienią tego roku postawił na niego także kolejny selekcjoner - Adam Nawałka. Boruc z reprezentacją pożegnał się w 2017 r. Spotkanie z Urugwajem było dla niego 65. występem w narodowych barwach. Żaden polski bramkarz nie może pochwalić się lepszym bilansem. A można tylko domniemywać ile by ich było, gdyby nie ciągłe afery, a szczególnie ta ze Smudą. O jeden sezon za długo Kiedy o Borucu zrobiło się ciszej nagle wybuchła wieść, że wraca do Polski! Nie podobało mu się, że w Bournemouth posłano go na ławkę rezerwowych i postanowił wrócić do Warszawy. Z Legią kontaktu nie stracił nigdy. Przyjeżdżał na jej mecze, niekiedy pozwalając sobie na takie ekstrawagancje, jak kierowanie dopingiem w Płocku. W Warszawie miał wielu przyjaciół - głównie wśród, którzy rządzili na trybunach. Z miejsca stał się mocnym punktem zespołu Aleksandra Vukovicia, a później Czesława Michniewicza. W czerwcu 2021 r. po 19 latach cieszył się z drugiego mistrzostwa Polski. Na fali entuzjazmu postanowił przedłużyć o kolejny sezon i jeszcze pomieszkać w Warszawie z rodziną, która powiększyła się o synka Noaha. Okazało się, że znowu wpakował się w tarapaty. Odezwały się zaniedbywane przez lata kontuzje. Pod nieobecność swojego bramkarza Legia zaczęła dołować. Boruc zdążył wprowadzić zespół do fazy grupowej Ligi Europy, po świetnych meczach ze Slavią Praga. Fantastycznie spisał się w Moskwie, gdzie zatrzymał napastników Spartaka. To właśnie tam kręgosłup piłkarza powiedział dość i Boruc musiał długo pauzować. W tym czasie w Legii dochodziło do rewolucji za rewolucją. Zwolniono Michniewicza, przyszedł trener rezerw Marek Gołębiewski, który szybko stracił pracę. Kiedy Boruc się wyleczył w klubie rządzili jego koledzy z mistrzowskiej Legii z 2002 r. - trener Aleksandar Vuković i dyrektor sportowy Jacek Zieliński. Wydawało się, że w takim towarzystwie dobrze się odnajdzie. Wszystko posypało się podczas meczu z Wartą Poznań. Boruc dostał czerwoną kartkę, a Legia walcząca o utrzymanie przegrała ważny mecz. Zbiegło się to w czasie ze śmiercią kustosza Legii, Wiktora Bołby, z którym bramkarz mocno się zaprzyjaźnił. Boruc mocno przeżył tę olbrzymią dla jego klubu stratę. Okazało się, że spotkanie z Wartą było jego ostatnim meczem w Legii. Powód był kuriozalny. Za czerwoną kartkę Wydział Dyscypliny ukarał go 25 tysiącami kary. Boruc upierał się, że powinien je zapłacić klub. Legia obstawała, że bramkarz. Obie strony trwały w uporze i nie ustąpiły aż do końca sezonu. Boruc miał swoje powody, żeby się tak zachować. Czuł się oszukany przy podziale premii za mistrzostwo, a potem awans do Ligi Europy. Jego kontrakt był tak skonstruowany, że nie dostał nic. Uważał, że to niesprawiedliwe. Dodatkowo podobną kwotę wyłożył na zakup gablot dla Muzeum Legii. Po zagranicznych wojażach przywiózł kilka pudeł pamiątek, które podarował Ś.P. Wiktorowi. Nie mógł się jednak doczekać ich wyeksponowania, więc z własnej kieszeni dokonał zakupu szklanych gablot. Boruc odszedł już z Legii. Pożegnany zostanie po "królewsku" i wydaje się, że jego nieporozumienia z klubem zostały już wyjaśnione. W pamięci warszawskich kibiców pozostanie na zawsze. Na trybunach nie zobaczymy go jednak pewnie długo. Razem z rodziną przeprowadza się bowiem do Kalifornii. Czy zostanie tam na stałe? Wątpliwe. Taki niespokojny duch, jak "Król Artur" swoimi decyzjami zaskoczy pewnie jeszcze nie raz.