W sezonie 1990/91 Legia była rewelacją Pucharu Zdobywców Pucharów. Po wyeliminowaniu m.in szkockiego Aberdeen i włoskiej Sampdorii Genua, w półfinale warszawski zespół mierzył się z Manchester United. Odpadł po porażce 1-3 na Łazienkowskiej i remisie 1-1 na Old Trafford. Od tamtej pory w europejskich pucharach żaden polski klub nie zaszedł tak wysoko. Kto mógł uciekał z Łazienkowskiej Zaangażowanie w Europie odbiło się niestety na wynikach w lidze. Legia na koniec sezonu zajęła miejsce w dolnej połowie tabeli - była dziewiąta i był to fatalny wynik. Przegrała też finał Pucharu Polski - 0-1 z GKS Katowice i nie zakwalifikowała się do europejskich rozgrywek. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Przed nowym sezonem z klubu odeszło kilku ważnych zawodników i na Łazienkowskiej wszystko zaczęło się sypać. - Po sukcesie w Pucharze Zdobywców Pucharów straciliśmy cały środek pola - zauważa w rozmowie z "Interią" Wojciech Kowalczyk, który dzięki bramkom strzelonym Sampdorii i United stał się znany w całej Europie. - Odeszli Krzysiek Iwanicki, Leszek Pisz, Jacek Cyzio i Piotr Czachowski, a do tego jeszcze nasz kapitan Dariusz Kubicki. A wzmocnienia? Dopiero zimą przyszedł Jacek Zieliński. A i jeszcze Hubert Kopeć, ale z całym szacunkiem nie było to wzmocnienie, którego oczekiwali liczyli kibice. Co gorsza po czwartej kolejce z klubu odszedł trener Władysław Stachurski, a w jego miejsce zatrudniono szkoleniowca bez doświadczenia na tym poziomie - Krzysztofa Etmanowicza, do tej pory trenera rezerw Legii. Każdy kto mógł uciekał za granicę. Tylko Pisz poszedł do Motoru Lublin na zesłanie, bo podpadł wcześniej Stachurskiemu. W efekcie mieliśmy 11-12 ludzi do grania - wspomina największy gwiazdor tamtej ekipy. Kierownik robił kanapki To nie był dobry czas dla Legii. Po zmianie ustroju wojsko przestało dotować klub, do którego trafiali często przypadkowi piłkarze. Środków nie było na nic. - Nie było pieniędzy, nie było nic. To był taki czas, kiedy bladym świtem zwoziłem do domu bułki, wędlinę i do spółki z żoną robiliśmy kanapki dla piłkarzy - mówił na łamach "Naszej Legii" Bogusław Łobacz, ówczesny kierownik drużyny. W Legii zadebiutował wtedy pierwszy po II wojnie światowej, a drugi w ogóle piłkarz z zagranicy. Aleksander Kaniszczew, były gracz Zenitu Leningrad i Pogoni Szczecin. Miał on załatać lukę po liderach środka pola, którzy odeszli z klubu. Miał jednak pecha. Zagrał tylko trzy mecze i odniósł kontuzję, która zakończyła jego karierę. - To był ciężki czas dla piłki w Polsce - wspominał Rosjanin w rozmowie z "Interią". - Notorycznie brakowało pieniędzy, co się odbijało na poziomie gry. Kadra była bardzo wąska, potrzebowaliśmy wzmocnień, a nie było kasy na nowych piłkarzy. Pamiętam takiego weterana, środkowego obrońcę, który nie powinien już występować na tym poziomie, ale grał, bo nie było nikogo innego. Alkohol też był obecny w tym wszystkim. Nie dziwiło mnie to, bo takie rozrywki znałem też z Rosji. Ale zaskoczyło mnie, że wasi piłkarze pili jeszcze więcej niż u nas. Pamiętam, że mnie to wtedy zszokowało. Myślę, że to też był jeden z czynników, który miał wpływ na to, że rozegraliśmy tak kiepski sezon - wspominał po latach Kaniszczew, do którego zimą dołączył w Legii rodak Siergiej Szestakow, pomagając w walce o utrzymanie. Po stolicy krążyły opowieści o tym, jak lekceważony był Etmanowicz i jak brakowało mu autorytetu. Skład i taktykę na dany mecz piłkarze mieli ustalać sobie sami. W efekcie Legia o utrzymanie walczyła niemal do końca rozgrywek. Udało jej się utrzymać dopiero po wygraniu 13 czerwca 1992 r. z Motorem w Lublinie. "Przegląd Sportowy" relację z tego spotkania zatytułował "Sprzedany mecz". Legia wygrała 3-0 po dwóch golach Kowalczyka i jednym Rafała Siadaczki. Media pisały, że z udziału w tym spotkaniu, zasłaniając się kontuzją, wymigał się lider Motoru Leszek Pisz, który kilka dni później ponownie został piłkarzem Legii. - Mogę z ręką na sercu zapewnić, że ten mecz w żaden sposób nie był kupiony - zapewniał w "Naszej Legii" Łobacz. Tydzień później po wygranej u siebie z ŁKS Łódź warszawski klub zakończył najgorszy po wojnie sezon. Ostatecznie Legia zajęła 10 miejsce w tabeli, ale nad 15. Motorem miała jedynie 3 pkt. przewagi. Gdyby przegrała w Lublinie, to nieuchronnie spadła by do II ligi. Z Ekstraklasy "leciały" bowiem wówczas aż cztery zespoły - z miejsc 15-18. Minęło 30 lat. Legia znowu gra słabo i zajmuje miejsce w dole tabeli. Podobnie, jak wówczas Etmanowicz, przejął ją ostatnio trener rezerw - Marek Gołębiewski. Czy te dwa sezony można ze sobą porównać? - Absolutnie nie - uważa Kowalczyk. - Tamtej sytuacji nijak nie można porównać do tego co się teraz dzieje. Obciążenia były mniejsze. Graliśmy 30 kolejek ligowych, a do tego raz na miesiąc mecz pucharowy. Teraz piłkarze grają co trzy dni. Na inne rzeczy nie mają jednak prawa narzekać. Jakie my mieliśmy warunki do treningu? Na jakich boiskach musieliśmy grać? Legioniści narzekają na płytę w Sklowinie, a my tylko takie wiedzieliśmy na co dzień. Innych w Polsce wtedy nie było. Kasy też nie było, choć premie dostawaliśmy. Na przykład za pokonanie Widzewa Łódź 1-0 dostaliśmy wszystko co kibice zostawili w kasach stadionu. Dostawaliśmy całe reklamówki pieniędzy, 10-20 złotowych banknotów. Każdy z nas w takich nominałach otrzymał po 8 milionów zł, czyli dzisiejsze 800 zł. Nikt jednak nie kalkulował, tylko zapieprzał. Naprawdę dawaliśmy z siebie wszystko, żeby się utrzymać - powiedział Kowalczyk, któremu Legia zawdzięcza, że nie spadła wtedy do II ligi. Był jej najlepszym strzelcem, zagrał we wszystkich meczach i zostawiał na boisku dużo serca, żeby "nie być pierwszymi baranami, którzy spuszczą Legię z ligi po wojnie", jak napisał w swojej biografii. Za tamten sezon Kowalczykowi od kibiców należy się wielki szacunek, o czym niektórzy obrażający go w mediach społecznościowych fani już chyba zapomnieli. Artur Szczepanik, Interia