Tegoroczny mecz o Superpuchar Polski był jednym z najdziwniejszych spotkań o to trofeum w historii. Z powodu epidemii koronawirusa zorganizowany został na początku października, a nie na początku sierpnia. Poraniona beznadziejnymi eliminacjami do europejskich pucharów Legia zagrała w składzie równie eksperymentalnym, co odrabiająca w lidze korupcyjną karę Cracovia. Można było odnieść wrażenie, że Czesław Michniewicz i Michał Probierz trofeum potraktowali niezbyt poważnie. Trenera Legii nie było zresztą na Łazienkowskiej, bo chwilę przed pierwszym gwizdkiem sędziego przełknął w dalekiej Serbii gorzką pigułkę po porażce młodzieżowej reprezentacji Polski. W takich okolicznościach rywalizowano o Superpuchar, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że był... super. Legia bez jakości i pomysłu Przed meczem wydawało się, że warszawiacy rzucą się na rywali. Byli przecież podrażnieni bolesnymi porażkami z Omonią Nikozja i Qarabagiem Agdam; nijako wiedzie im się także w Ekstraklasie. Więcej jakości w grze pokazywała jednak Cracovia. Na murawie nie widzieliśmy ofensywnych walorów Joela Valencii i Pawła Wszołka, który wrócił do gry po wygranej walce z koronawirusem. Zakażony wirusem był także Josip Juranović i on też był wyłącznie statystą. Nie zachwycali Luquinhas i Bartosz Kapustka. Legia nie miała pomysłu na grę (w tym sezonie to żadna nowość): brakowało ruchu do piłki, szybkich kontrataków albo skutecznego ataku pozycyjnego. W pół godziny Cracovia oddała cztery strzały na bramkę Radosława Cierzniaka, Legia na bramkę Lukasa Hrosso - ani jednego. Krakowianie wygrywali także walkę fizyczną. Po pierwszej połowie kibice Legii, którzy przyszli na stadion, mogli żałować, że stolica na kilka godzin nie została objęta strefą czerwoną, bo wtedy z automatu zaoszczędzono by ich pieniądze oraz nerwy. A Cracovia? Piłkarze Probierza robili swoje. Z każdą chwilą na stadionie rywala czuli się coraz pewniej i jeśli mecz zakończyłby się po 45 minutach, to oni bardziej zasłużyli na puchar. Na trybunach nie było przyjemnie Na Łazienkowskiej brakowało nie tylko jakości, ale i superatmosfery (głównie z powodu gry Legii). Jej kibice mecz otworzyli dużą sektorówką "Czas apokalipsy. Dramat w reżyserii Dariusza Mioduskiego". Później po trybunach długo niosła się obraźliwa dla Michniewicza przyśpiewka: "Chcemy trenera, nie poznańskiego frajera". Inne, znacznie bardziej wulgarne hasła należy pominąć milczeniem. Nie było też pełnego stadionu, choć akurat to spowodowane było przede wszystkim epidemią koronawirusa. Być może po przerwie presja trybun do spółki z Markiem Saganowskim zmotywowały legionistów, bo ci na drugą połowę wyszli naładowani energią. Znakomitą okazję już 48 minucie miał Wszołek, który otrzymał świetne podanie od Kapustki. Sześć minut później do siatki trafił Tomas Pekhart, ale bramka nie została uznana, bo Czech był na spalonym. W 62 min. żółtą kartką został ukarany Probierz, który irytował się widząc, że szala zwycięstwa coraz mocniej przechyla się na stronę Legii. Skaczący przy linii bocznej szkoleniowiec być może przestraszył gospodarzy, bo ci przez ostatnie 30 minut znów grali bez animuszu. Już w doliczonym czasie gry piłkę meczową z rzutu wolnego miał Mateusz Cholewiak, ale futbolówka po jego uderzeniu z siedemnastu metrów odbiła się od muru i poleciała na rzut rożny. Superpuchar nie był super W meczu o Superpuchar zabrakło bramek, jakości i atmosfery. O wyniku zdecydowały rzuty karne, a dokładnie jeden, niewykorzystany przez Pawła Wszołka. Dla Cracovii czwartkowe zwycięstwo to wielki sukces (osiągnięty zresztą zasłużenie), bo Superpuchar to pierwsze takie trofeum w 114-letniej historii "Pasów". Szkoda tylko, że zdobyte w tak nieprzyjemnych okolicznościach, bo przecież mecz o jeden z trzech możliwych do wygrania w Polsce pucharów powinien mieć znacznie większy prestiż. Sebastian Staszewski, Interia