Mecz Legii Warszawa ze Slavią Praga można było przeżywać na wielu płaszczyznach. Podziwiać zaangażowanie i ofiarność teoretycznie skazanych na porażkę piłkarzy. Wychwalać cierpliwość, pracowitość i analityczny talent trenera Czesława Michniewicza. Zachwycać się walką z przeciwnościami losu i rzucanymi pod nogi kłodami wiernych kibiców mistrza Polski. Najlepiej jednak zebrać to wszystko do kupy i pokłonić się nisko piłkarzom Legii, jej trenerowi i kibicom za to, czego wspólnie dokonali. Tego co się dzieje w ostatnich dniach wokół Legii trudno opisać, nie używając słowa kabaret. Kontuzje, choroby, wyprzedaż kolejnych graczy, groźby UEFA. Brakuje jeszcze tylko kokluszu albo gradobicia i mielibyśmy wokół Legii wszystkie możliwe plagi. Bo jak tu opisać kontuzje Bartosza Slisza na przedmeczowym treningu albo uraz wyjątkowo zmotywowanego Tomasza Pekharta na przedmeczowej rozgrzewce? Mimo to Legia przeciwstawiła się kilka razy bogatszym rywalom mądrością, skutecznością i ofiarnością. To może być początek przyjaźni A kibice Legii? Jechali do Pragi ze świadomością, że nie wejdą na stadion. Jeszcze pół godziny przed meczem zdesperowane grupki fanów z Warszawy stały pod obiektem, nie wiedząc, czy uda się wejść na trybuny. I to nie nielegalnie, bo każdy miał wykupiony bilet, a na telefonie certyfikat szczepienia albo test PCR. Wierność barwom i walka z przeciwnościami losu opłaciła się. Po kwadransie gry na jeden z sektorów weszło kilkudziesięciu kibiców z Warszawy. Niby takie gesty w czasie zakazów to nic nowego, ale nie w tym przypadku. Przed meczem z Legią do Slavii nadeszło pismo z UEFA z ostrzeżeniem - jeśli umożliwią fanom gości wejście na stadion, to zapłacą za to bardzo dotkliwą karę finansową. Czesi się nie przestraszyli i ci fani legionistów, którzy pojawili się pod praską Eden Areną, weszli na mecz. Było to możliwe dzięki temu, że kibicowski układ ze Slavią ma od pewnego czasu Zagłębie Sosnowiec - z którym przyjaźni się Legia. Myślę, że można założyć, że od czwartkowego wieczora dobre układy ze Slavią będzie mieć także Legia. I dobrze, bo to dwa największe kluby swoich krajów, z wielką tradycją i rzeszą fanatyków. Mecz życia Nawrockiego A sportowo? Wydawałoby się, że Legia nie ma szans z klubem, w który wielkie pieniądze pompuje chińskie konsorcjum China Energy Company. Na boisku widzieliśmy jednak starcie dwóch równych sobie drużyn. Legia objęła prowadzenie w 20. min po sprytnym lobie Mahira Emreliego. Reprezentant Azerbejdżanu dostał świetną piłkę od Maika Nawrockiego, a miało go w ogóle nie być na boisku. W pierwszym składzie anonsowany był Tomasz Pekhart. Jeszcze rano żartował, że jest wyspany, bo nocował w domu - wychował się na osiedlu położonym tuż obok stadionu Slavii, której jest wychowankiem. Czech na rozgrzewce doznał jednak kontuzji stawu skokowego i usiadł wściekły na trybunach, na które wbiegł do niego po swoim golu Emreli. To był piękny widok. Takich obrazków było podczas meczu więcej. Podającym do Azera był młody obrońca Legii Maik Nawrocki. Nie byłoby go w klubie gdyby nie trenerski "nos" Czesława Michniewicza. Trener mistrzów Polski wyciągnął go z ławki rezerwowych Warty Poznań, na której siedział wiosną po ciężko przebytym COVID-19. W 33. min wyrównał Alexander Bah, który stał sobie niepilnowany w polu karnym podczas rzutu rożnego. Minęły dwie minuty i goście znowu prowadzili. Nawrocki, który od meczu ze Slavią ma genialny bilans w Legii - sześć meczów, gol i trzy asysty - posłał długą piłkę do Josipa Juranovicia. Chorwat, który ma odejść do Celtiku Glasgow, podbiegł z piłką w stronę pola karnego rywali i tuż przed nim uderzył w samo okienko. Jeśli miałoby to być pożegnanie z Legią, to trudno sobie wymarzyć lepsze. Gol był przepiękny. Tak samo, jak moment, kiedy Chorwat rzucił się w objęcia trenera Michniewicza. To kolejny obrazek do zapamiętania. Kto wymyślił reprezentanta Mauritiusu? Do zapomnienia jest za to boiskowe nieudacznictwo Lindseya Rose'a. Reprezentant Mauritiusu grał żenująco słabo od samego początku spotkania. Michniewicz chciał go ściągnąć tuż po tym, jak w 36. min zobaczył żółtą kartkę. Trzymanie go na boisku groziło czerwonym kartonikiem. Intensywnie rozgrzewał się Mateusz Hołownia. I w kończy wszedł na boisko, ale za późno. Trener nie chciał rzucać Rose’owi tzw. wędki i nie ściągnął go w porę. W ostatnich sekundach pierwszej połowy zemściło się to srodze na Legii. Głupia strata reprezentanta Mauritiusu zakończyła się bowiem drugim golem dla Slavii, którego z kilku metrów do pustej bramki strzelił Lukas Masopust. 45. min w wykonaniu Rose’a to był szczyt żenady. Piłkarz o tak małych umiejętnościach, nigdy nie powinien zagrać w Legii. Połowa do zapomnienia Po przerwie Michniewicz wzmocnił obronę, wymieniając Rose’a na Hołownię. Dobrze się stało, bo defensywa Legii miała przez drugie 45 minut mnóstwo roboty. Slavia atakowała, jak szalona. Artur Boruc bronił jednak fantastycznie, a ustawiona na nowo obrona nie popełniła ani jednego błędu. Dobrych sytuacji bramkowych gospodarze nie potrafili stworzyć, mistrzowie Polski też nie. Mecz zakończył się więc zasłużonym remisem. Wynik 2-2 daje przed rewanżem wielkie szanse dla Legii na awans do Ligi Europy. Slavia Praga - Legia Warszawa 2-2 (2-2) Bramki: 0-1 Emreli (20.), 1-1 Bah (34.), 1-2 Juranović (37.), 2-2 Masopust (45.+3) Żółte kartki: Slavia - Dorley, Traore; Legia - Luquinhas, Rose. Sędzia: Felix Zwayer (Niemcy). Widzów: 14 543 Artur Szczepanik z Pragi