Interia: Legia zremisowała z Realem Madryt 3-3. Jak odbierasz ten wynik i czy faktycznie może to być wielki przełom w drużynie mistrzów Polski? Muniek (lider zespołu T.LOVE i kibic Legii): - Jestem fanem Legii. Mój wujek grał w warszawskim klubie w latach 50., syn mój też ostro kibicuje, więc oczywiście oglądaliśmy razem środowy mecz, który faktycznie był dość dziwny. Ale pełen szacun dla zespołu. Odkąd Jacek Magiera objął drużynę, to widać same zmiany na plus. Już pierwszy mecz przegrany ze Sportingiem 0-2 wyglądał całkiem nieźle. To była zupełnie inna gra, bez tej bezradności, która tak kłuła w oczy w spotkaniu z Borussią. - Ten wynik to jest sukces. Byliśmy blisko wygranej, a nikt w historii polskiej piłki nie pokonał Realu (Legia jest pierwszą drużyną, która zdołała zremisować z "Królewskimi" - przyp. red.). Widać było w Legii wielki team spirit, chłopaki pokazali jaja i trzeba się cieszyć, bo zaświtał promyczek nadziei, że może uda się awansować do Ligi Europejskiej. Środowy wynik ma też swoją wymowę, bo Real zagrał w dobrym składzie. Po boisku nie biegały jakieś odpady tylko Bale i Ronaldo. Pewnie myśleli, że im łatwo pójdzie, chyba trochę się przespali przy prowadzeniu 2-0, ale mecz był naprawdę fajny. No i te piękne bramki! Osiągnięcie Legii robi wrażenie, ale będąc przedwczoraj na stadionie wydawało się, że to jakiś przedsezonowy sparing, a nie wielkie wydarzenie, mecz w Lidze Mistrzów i to jeszcze w czasie, gdy Legia obchodzi stulecie istnienia. - Wiadomo, że publika inaczej stymuluje. Nie wiadomo, co by to było, gdyby na stadion mogli przyjść kibice. Ale nie ma co gadać. Po prostu drużynie należy się wielki "szacun". Szczerze mówiąc, mnie nie obchodzi, jakie podejście miał Real. Liczy się to, że Legia z nimi prowadziła, ostatecznie zremisowała. Żaden polski zespół w tej chwili nie byłby w stanie osiągnąć podobnego rezultatu. Liczę na to, że Legia wreszcie wróci na właściwe tory. Jestem fanem Jacka Magiery, to mój ziomek z Częstochowy. Przy okazji chciałem pozdrowić jego i całą drużynę, bo zrobili wczoraj wielką robotę. Czy tobie zdarzyło się kiedyś grać koncert bez publiczności? - Tak, żeby nikogo nie było to nie. Ale zdarzały się takie koncerty. W pamięci utkwiły mi dwa. Pierwszy na samym początku istnienia T. Love. W 1987 roku pojechaliśmy na pierwszy wyjazd zagraniczny do Budapesztu. Kolega tam studiował i jakimiś swoimi układami załatwił nam parę koncertów. Jeden z nich odbywał się w klubie, gdzie patrząc ze sceny, myślałem, że nie słucha nas nikt, a ludzie, którzy się kręcą po sali, to personel sprzątający. Okazało się, że to była publika. Ale nas na scenie było siedmiu, a ich ośmioro. Ale muszę powiedzieć, że ten koncert mocno zahartował nas na lata. Dla tej garstki ludzi zagraliśmy tak, jakbyśmy występowali na Wembley. Zresztą, pamiętam jak dziś, że to była międzynarodowa publika. Słuchali nas Holender, Włoszka, dwóch Rosjan, jakiś Węgier i trójka Polaków. Ale za koncert oczywiście nie dostaliśmy nic. A druga historia? - To było całkiem niedawno. Jako Szwagierkolaska zagraliśmy na jednym z zamkniętych eventów. Graliśmy latem na powietrzu z tego, co pamiętam dla strażaków na jakimś totalnym zadupiu. Stoły ustawione były jak na weselu. Kolesie sobie siedli i konsumowali, do nas byli plecami odwróceni, a my graliśmy te największe hity typu "U cioci na imieninach". Staraliśmy się przeszkadzać panom w konsumpcji, mam wielki szacun do zawodu strażaka, ale co jakiś czas mówiłem do nich ze sceny "Halo panowie, tu jesteśmy". Oni tylko odwracali się na chwilę, machali do nas i zajmowali się dalej swoimi sprawami, a oddaleni byli od nas o jakieś trzysta metrów. A stała tam normalna wielka scena, więc trochę można było się poczuć, jakby występowało się na pustym stadionie. Rozmawiał Krzysztof Oliwa