Patrząc w tabelę legioniści mogą czuć się bezpieczni. Osiem punktów przewagi nad drugim Piastem i Lechem na trzy kolejki do końca rozgrywek zapewniają spokój. Wystarczy jeden punkt albo potknięcie któregoś z rywali w ten weekend i klub z Łazienkowskiej zdobędzie mistrzostwo Polski sezonu 2019/2020. 14 tytuł w historii, ósmy w XXI wieku, szósty w tej dekadzie. Ale mimo że cel jest tak blisko, przy Łazienkowskiej mogą się niepokoić, może nie o tytuł, ale o wynik najbliższego meczu. Po wznowieniu, zawieszonych w wyniku pandemii, rozgrywek Legia grała jak z nut tylko w początkowej fazie. Na dziesięć meczów wygrała cztery, poniosła trzy porażki. Zauważalny jest znaczny regres, szczególnie w ostatnich spotkaniach. To już nie jest ten sam zespół, który tak łatwo ogrywał Wisłę Kraków 7-0, Górnika Zabrze 5-1 jesienią ubiegłego roku, czy 5-1 Arkę Gdynia na początku czerwca. Coś zacięło się w tej dobrze funkcjonującej maszynie. Kontuzje? Stres? Perturbacje wywołane zmianą cyklu treningowego? Pewnie wszystkie te elementy mają znaczenie, ale nie tylko. Po urazach Marko Veszovica, Jose Kante, Vamary Sanogo, Legia straciła swoją wynikającą z bogactwa kadry przewagę nad rywalami. Ci, którzy mieli być zmiennikami, nie zawsze spełniają oczekiwania. Tomas Pekhart, który po restarcie strzelał gola za golem nie jest już dziś też tak użyteczny i stale ma problemy ze zdrowiem. Obniżył loty Paweł Wszołek. Odejście Radosława Majeckiego okazuje się na razie dotkliwą stratą. 21-letni Wojciech Muzyk jeszcze nie osiągnął poziomu na miarę gry w zespole lidera Ekstraklasy. Mimo lekkiego kryzysu to wciąż dobry zespół, potrafiący narzucić swój sposób gry (jak w drugiej połowie w Poznaniu), który częściej zachwyca niż rozczarowuje. Zawiódł we wtorek w Krakowie. Legia nie była w stanie przeciwstawić się konsekwentnie i po męsku grającej Cracovii. Uległa 0-3. Zagrała jeden z najgorszych meczów w sezonie.