Piłkarze Legii przeszli przez strefę wywiadów i zignorowali wszystkich przedstawicieli mediów. U nas dziwnie się przyjęło, że piłkarz jest Wernyhorą i każdą jego błahą formułkę spija się z ust niczym nektar. Rozumiem jeden ciekawy wywiad na podsumowanie kariery, czy sezonu, ale wałkowanie tych samych tematów po każdym meczu jest ciekawe jak flaki z olejem. Przeglądnijcie sobie angielską, czy hiszpańską prasę sportową. Ona nie jest zdominowana jałowymi wywiadami z piłkarzami. Ale jeżeli już ktoś w naszych redakcjach ustalił, że każdego legionistę należy przepytać na okoliczność finału Pucharu Polski, to psim obowiązkiem tych zawodników było wygłoszenie kilku odkrywczych teorii w stylu: "Mecz był bardzo ciężki, Lech postawił przed nami wysoko poprzeczkę, ale ciężko zapracowaliśmy sobie na to zwycięstwo i nie przeszkodziła nam nawet kiepska murawa". Chłopaki Henninga Berga dziennikarzy jednak solidarnie olali. Nie dlatego, że brakuje im oleju w głowie, tylko ktoś im nie wytłumaczył podstawowych zasad tego biznesu. Jak myślicie panowie piłkarze, po co o Was piszemy i skąd kluby biorą sianko na granko, żeby starczyło na chleb z masłem i czymś jeszcze? "Ze sprzedaży biletów i od sponsorów" - jeśli tak myślicie, to nie jesteście w błędzie. Brawo! Drugie pytanie - jak to na maturze (egzamin dojrzałości) - musi być trudniejsze: "Dlaczego sponsorzy łożą na klub grubą kasę?" Jeśli wydaje się Wam, że mają taki kaprys, albo po prostu lubią ten czy inny klub, to mylicie się i to grubo. Czynią to z prostego powodu: wykupują sobie najskuteczniejszą na świecie reklamę. Gdyby te miliony zainwestowali w spot telewizyjny, to każdy zmieniłby kanał i kasa poszłaby w błoto. Łożą jednak na Wasz klub, a to ociepla ich wizerunek, czyni mecenasami sportu i popularyzuje firmę, czy jej produkt. Kto słyszał o jakiejś Tele-Fonice, zanim nie zainwestowała w Wisłę? To samo z Comarchem (Cracovia), Amicą (Amica Wronki), Groclinem (Dyskobolia Grodzisk Wlkp.) itd. Prawda jest taka, że wszyscy są elementami tej samej karuzeli: kibice, sponsorzy, piłkarze, dziennikarze. Bez żadnego z nich ona się nie pokręci za długo. Zawodowy sport w Polsce funkcjonuje już wystarczająco długo, byśmy rozumieli jego zasady. Polska miała kiedyś w pełni zawodowego hokeistę, występującego w NHL. Nazywał się Mariusz Czerkawski (dziś jest golfistą, celebrytą i nikt nie jest w stanie wytłumaczyć, dlaczego nie kieruje polskim hokejem, tak jak Zbigniew Boniek piłką). Robiłem z nim jeden z wywiadów, gdy grał w New York Islanders. Po meczu, w którym zaliczył hat-tricka dzwonię do "Super-Maria" o godz. 16 - za wielką wodą była 11. Nie odbiera. "Za godzinę znów spróbuję" - zaplanowałem. Nie było takiej potrzeby. O godz. 16:30 sam oddzwonił. - Może oddzwonię, by rozmowa była prowadzona na nasz koszt? - proponuję. W tamtych czasach minuta połączenia z USA oscylowała wokół 10 zł. - Nie ma problemu, rozmawiajmy - odparł Czerkawski. I pogadaliśmy z pół godziny. W skali globalnej był 10 razy większą gwiazdą niż nasi ligowi piłkarze, podobnych wywiadów w Nowym Jorku musiał udzielić ze sto, a jednak znajdował czas - mimo zmęczenia (trzy mecze w tygodniu, podróże po całej Ameryce Północnej) - by porozmawiać z facetem z Polski, choć nasz kraj hokejowo była i jest nadal trzecim światem. Każdy zawodnik NHL miał i ma wpojone, że na każdym kroku promuje produkt, jakim jest ta liga. Setki, tysiące takich działań, spotkań, wywiadów, udziałów w telewizyjnych programach, aktywności charytatywnej na samym końcu oznacza klasę wszystkich - zawodników, jak i ich organizacji. Najwyższa pora, by w Polsce piłkarze zaczęli to pojmować. Zwłaszcza ci z najwyższymi kontraktami.