Sebastian Staszewski, Interia: - Czy czuje się pan trenerem tymczasowym? Bo cały czas wisi nad panem duch nowego trenera Legii Warszawa, choć nie wiemy jeszcze kto nim będzie.* Aleksandar Vuković: - O zawodzie trenera nauczyłem się jednego: każdy z nas jest tymczasowy. Wiadomo do kiedy trwa kontrakt, który podpisałem wcześniej. Od początku zadeklarowałem, że jestem gotów by go wypełnić. Ale trzeba na to spojrzeć także w ten sposób, że nawet z umową mogę być tymczasowy... Z dyrektorem Jackiem Zielińskim znamy się od wielu lat i zawsze rozmawiamy szczerze. Jakiś czas temu usłyszałem, że istnieje możliwość, iż w trakcie sezonu zostanie wybrany nowy trener. I będę o tym poinformowany. A gdyby jednak dostał pan ofertę pracy w Legii w kolejnym sezonie? Przyjąłby ją pan? - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Mój powrót do Legii jest powrotem do mojego klubu, do domu. Ale jednocześnie wiem, że zbliża się chwila, kiedy będę chciał być trenerem mogącym pracować w innych klubach; trenerem, który odciął pępowinę. I na to chcę zapracować przez te pół roku. Bo realizować się w zawodzie mogę także w innych miejscach. Jak się panu współpracuje z Jackiem Zielińskim, nowym dyrektorem sportowym? - Z Jackiem jest mi o tyle łatwiej, że to nasza trzecia relacja w Legii. Najpierw był moim kapitanem, później trenerem, a teraz dyrektorem. Trochę lat jeszcze przed nami, więc sam zastanawiam się co czeka nas dalej. Ale muszę przyznać, że rozumiemy się świetnie, darzymy się szacunkiem. Jacek wie, że może ze mną rozmawiać otwarcie i szczerze na każdy temat... A z Dariuszem Mioduskim? W październiku udzielił pan ostrego wywiadu Sport.pl, w którym zaatakował pan właściciela Legii: "To przecież nie Legia zwalnia trenerów, a prezes. Takie jest jego prawo i natura pracy. A że podejmuje takie decyzje regularnie? No tym się cechuje. W ostatnich latach dał się już poznać z tej strony". Nie jest to problemem, gdy mijacie się na korytarzach? Nie spuszczacie wzroku, nie ignorujecie siebie? Bo to bardzo mocne słowa... - Nie ma sytuacji w której spuszczam wzrok czy uciekam przed prezesem. Mamy normalny kontakt, taki, jak mieliśmy wcześniej. Zresztą zawsze była między nami osoba, która była łącznikiem. Najpierw był to Radek Kucharski, a teraz Jacek Zieliński. Godząc się na powrót do klubu, jasno dałem do zrozumienia, że jestem gotów na współpracę. Wydaje mi się, że ze strony prezesa jest podobnie, bo inaczej telefonu do mnie by nie było. Moje słowa można nazywać mocnymi, ale nie powiedziałem niczego, co sprawia, żebym musiał się przepraszać. Czyli podtrzymuje je pan? - Słowa, które wtedy wypowiedziałem, są wciąż moją oceną tego, co wydarzyło się w czasie, gdy pracowałem w Legii. Obecnie trwa natomiast nowy okres i kiedyś przyjdzie czas, abym również go ocenił. Dlatego teraz chcę zrobić wszystko, abym kiedyś mógł czuć z niego dumę. Jak ocenia pan zakończone właśnie zgrupowanie w Dubaju? - Jestem zadowolony, bo obóz kończymy bez kontuzji. A to bardzo ważne. Zgrupowanie zaczynaliśmy bez kilku zawodników, których nie mogliśmy zabrać ze sobą do Dubaju. I to utrudniało nam pracę, chociaż uratowali nas wychowankowie Akademii. Ale przed nami jest jeszcze wiele zadań. Przygotowania będą trwać. Runda wiosenna zaczyna się bardzo wcześnie i myślę, że luty będzie okresem przejściowym. Bo co prawda będziemy już grać o stawkę, ale rozsądek podpowiada, że forma docelowa przyjdzie dopiero kilka tygodni później. A co z formą mentalną? Bo ta w przypadku piłkarzy Legii pozostawia wiele do życzenia. - Pozostawiała, bo ta drużyna to całkiem inny zespół niż ten, który przejąłem kilka tygodni temu. Kiedy po raz kolejny wróciłem do Legii, sytuacja była ekstremalnie zła. Wszedłem do szatni i mogłem się przerazić. W tych ludziach nie było żadnej energii. Były za to pretensje, niezadowolenie. I niezrozumienie tego, co się dzieje i dlaczego się dzieje. Potrzebny był reset. Reset się udał? - Pracy wciąż mam bardzo dużo. Chcę, aby każdy piłkarz zrozumiał, że jest tylko częścią drużyny. Że tylko poświęcając się i stawiając zespół nad sobą, można osiągnąć duże sukcesy. Czy ten skład personalny, który obecnie pan posiada, gwarantuje Legii utrzymanie? - Tak mi się wydaje. Wierzę, że w gronie, w jakim jesteśmy, mamy wystarczającą jakość, aby wywalczyć te minimum. Ale klub wciąż chce być drużyną, która mierzy w coś więcej. Dlatego musimy wzmacniać się pod innym kątem i czekać aż sytuacja zmieni się na lepszą. Mówi pan o transferach. Bardzo ich pan wypatruje? - Można tak powiedzieć, chociaż jeśli chodzi o transfery, to nie jestem wymagający. Nie dzwonię codziennie, nie zawracam głowy. Mieliśmy dyskusję i wiem, że muszę jeszcze trochę poczekać. W jednym przypadku rozmowy idą nam szybciej, w innym trochę wolniej. Myślę, że jeszcze przed pierwszym meczem dołączy do nas dwóch, może trzech zawodników. Jakościowych? Bo Legia nie potrzebuje kolejnych uzupełnień. - Mam nadzieję. Ale nie podchodzę do tych spraw egoistycznie. Nie chcę, żeby klub płacił 200 zł za zawodnika, jeśli za innego mógłby zapłacić 100 złotych, a jakość byłaby podobna. Kto w tej chwili jest pana transferowym priorytetem? - Biorąc pod uwagę to, że ustawienie z wahadłowymi będzie przez nas preferowane, to byłoby fajnie mieć w zespole więcej wahadłowych. Nad tym pracujemy dziś najmocniej i na to czekamy. Mieliśmy pecha z Yurim Ribeiro, który był rywalem Filipa Mladenovicia, ale na razie wypadł z gry na dłuższy czas. A Filip nie może zagrać w pierwszym meczu przez cztery żółte kartki. Po drugiej stronie też jest ciężko, bo mamy ultraofensywnego Lirima Kastratiego i defensywnego Mattiasa Johanssona. Dlatego z pełną świadomością mówię, że najbardziej czekam na wzmocnienie prawego wahadła. Potrzebujemy tu rozwiązania które da nam jakość. A co z nowym bramkarzem? - Też by się przydał. Mamy dziś tercet, który ma za sobą bardzo trudną rundę, który musi się odbudować. Mogę jednak powiedzieć, że dla mnie największym zaskoczeniem obozu jest Artur Boruc. To jak pracuje - jak wygląda w treningach, w meczach - imponuje. Miałem przekonanie, że ciężko będzie oczekiwać od Artura pełnego treningu, a teraz widzę, że jest gotów podjąć rękawicę. W tej chwili nie widzę go jako gościa, który ma zakończyć karierę. Co z Mahirem Emrelim, który chce rozwiązać z wami kontrakt? Czy wyobraża pan sobie sytuację, że Azer jeszcze kiedyś zagra w Legii? Bo podobnie było w przypadku Paulo Sousy, który wykonał krok uniemożliwiający mu powrót do miejsca, w którym był wcześniej... - Odpowiem pytaniem: czy wyobrażacie sobie, aby Sousa poprowadził Polskę w barażach? Nie. - No właśnie. Czuje się pan przez niego oszukany? - Nie, niczego mi nie deklarował. Raz go spotkałem, nie mogę powiedzieć na jego temat nic szczególnego. Miałem z nim krótką rozmowę, z której nie wynikało, że nie przyjdzie na trening. Pod tym kątem byłem zaskoczony informacjami o jego działaniach. Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że różni ludzie chcą pewną sytuację na swój sposób wykorzystać. Nie chciał pan wejść w rolę mediatora? I przekonać Emreliego do powrotu do Warszawy? - Wcieliłem się w nią, ale na tej jednej rozmowie moja mediacja się skończyła. Jednocześnie zauważyliście pewnie, że wykonałem gest w stronę Luquinhasa... Ogłosił go pan nowym kapitanem Legii. To było dość zaskakujące. - Tak. I wiecie co? Nie dzwoniłem do niego, nie namawiałem go, a był w sytuacji podobnej jak Emreli. Wolałem obserwować zachowanie tego chłopaka. Kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy, poinformowałem go o decyzji, którą podjąłem w sprawie opaski kapitańskiej. Wiedziałem jaki jest mój motyw. Tym gestem chciałem pokazać jakie wartości szanujemy i cenimy w tym klubie. Pokazałem o jakich ludziach chcemy tutaj rozmawiać, a o jakich nie. Czyli mówiąc wprost: docenił pan fakt, że Luquinhas nie uciekł z klubu po pobiciu w autokarze? - Zawsze był dla nas ważnym zawodnikiem, przykładem oddania na boisku i poza nim. Pod wieloma względami Luquinhas jest przykładem także tego, co znaczy być legionistą. Dla mnie ten facet, który mógł się zachować zupełnie inaczej - bo na sto procent był na to namawiany ze wszystkich stron - postąpił tak, że to szanuję. I chciałem go za to uhonorować. Drużyna to zrozumie? Luquinhas nie mówi przecież ani po polsku, ani po angielsku. - Tak, bo liderów wciąż mamy tych samych. To Boruc, Artur Jędrzejczyk, z młodszych chłopaków Mateusz Wieteska. Oni rządzili szatnią i dalej będą nią rządzić. Tu nic się nie zmieni. Ale chcę, żebyśmy jako klub dostrzegli pewną postawę. Chłopak urodzony kilka tysięcy kilometrów od Warszawy, grający w klubie od kilka lat, zachował się jak ktoś z Ursynowa albo Bródna. W takich sytuacjach można łatwo ocenić kto jest kim. I dlatego trzeba docenić to, co zrobił niemówiący ani słowa po polsku Luquinhas. To dobry duch zespołu, z inteligencją piłkarską na najwyższym poziomie. To wystarczy do podjęcia decyzji. W Dubaju rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia *w rozmowie brali udział także: Roman Kołtoń (Prawda Futbolu), Robert Błoński (Przegląd Sportowy), Dominik Piechota (Newonce), Paweł Gołaszewski (Piłka Nożna), Marcin Szczepański (Super Express), Marcin Szymczyk (Legia.net) i Wojciech Dobrzyński (Legionisci.com).