Oto z czym Polska wkroczyła do Europy, by pokazać się w europejskich pucharach - z chuligańskimi wybrykami, które sparaliżowały i przerwały starcie Lechii Gdańsk z Akademią Pandev. Raz jeszcze nie tylko połączyły piłkę nożną z bandytyzmem, ale wybiły ów bandytyzm na plan pierwszy. Raz jeszcze widzieliśmy jak grupa degeneratów robi na trybunach, co chce, a nam pozostaje czekać aż łaskawie im się odechce i się uspokoją. Czekać nie wiadomo w zasadzie na co. Mamy oto nowoczesny, piękny stadion w Gdańsku, zbudowany na Euro 2012 jako jeden z tych, które miały przenieść polską piłkę nożną na nowy poziom, do innego, cywilizowanego świata. I na tym stadionie mamy bandziorów, którzy mogą przerwać mecz i storpedować rozgrywki, o ile przyjdzie im tylko na to ochota. Zupełnie jakby organizator meczu, polski futbol i wszystkie siły porządkowe były bezradne. Zupełnie jakbyśmy się cofnęli w czasie do lat dziewięćdziesiątych, gdy polski futbol przypominał raczej Dziki Zachód. Co mamy w tej sytuacji zrobić? Wygłosić słowa potępienia, wyrzucić z siebie wyrazy oburzenia, po czym wznowić mecz i odetchnąć z ulgą, że jakoś się udało zająć sportem. Wrócić z tym starciem do normy. Otóż do żadnej normy nie wróciliśmy, a słowa potępienia i wyrazy oburzenia to zdecydowanie za mało wobec takich aktów przemocy i zbydlęcenia, do jakich doszło w Gdańsku. Nie chodzi nawet o to, że te stadionowe oprychy mają je gdzieś, ale także o to, że dzisiaj oburzenie i potępienie brzmią już w zasadzie kabaretowo. Bandyci nie zniknęli z polskich stadionów. I sami nie znikną Mijają bowiem dekady i wciąż mecz w Polsce może zostać przerwany przez zamieszki na trybunach. Wciąż zwyrodnialcy mogą wszcząć bójki albo wtargnąć na boisko, niezależnie od tego z jakich powodów. Bo w zasadzie w takich wypadkach powody należy mieć gdzieś. Ważne, że na naszych oczach w sposób bezkarny i bezczelny łamane jest prawo i nikt z tym nic nie robi. W wypadku łamania prawa kluczowa jest nieuchronność kary. W wypadku piłki nożnej i stadionowego bandytyzmu nie ma ani nieuchronności, ani adekwatności kar. To, co wyprawiali bandyci w Gdańsku jest porównywalne do doprowadzenia do katastrofy i tak winno być karane. Tymczasem my wciąż wzdrygamy ramionami na takie wypadki - kluby boją się reagować i wystąpić przeciw własnej klienteli, władze piłkarskie oglądają się na państwo, a ono umywa ręce. Na stadionie wciąż wolno lekceważyć zakazy - czy to używania pirotechniki, czy zasłaniania twarzy, czy wszczynania burd. Wolno, bo nikt nie reaguje w sposób adekwatnie surowy, zatem brednie w stylu "stadion to nie teatr" wciąż znajdują odbicie w rzeczywistości i poklask, a obiekty sportowe są wylęgarnią przestępczości i ciemnych interesów z narkotykami włącznie. UEFA pewnie zamknie stadion w Gdańsku, Lechia zapewne potępi podobne zachowania i... tyle. Sprawa raz jeszcze rozejdzie się po kościach. Wciąż nie uzyskamy pewności, że warunki na polskich stadionach dyktują organizatorzy meczów, a nie bandyci. Stadiony nadal pozostają miejscem wyjętym spod prawa. Żadna polska władza od 30 lat nie uporała się z tym problemem. Każda zgadzała się na to, by polskie stadiony pozostały autonomiczną enklawą, na których lży się, rozrabia, łamie prawo i zakazy. Bo można. Nawet dzisiaj, gdy żyjemy ponoć w państwie chełpiącym się tym, jak skuteczne jest w egzekwowaniu prawa, taką enklawą przestępczości pozostają. Pozostają drwiną z porządku publicznego, aparatu państwa i zgody na to, by piłka nożna była wyłączona z odpowiedzialności za doprowadzenie do podobnych, gorszących scen jak w Gdańsku. Dzisiaj zatem potępić należy już nie tylko tych zwyrodnialców, którzy wszczęli zamieszki na trybunach, ale i wszystkich, którzy mogąc coś z tym zrobić, nie robią nic. Cały aparat państwowy, policję, wreszcie sam klub. Jesteście beznadziejni, to wy do tego doprowadziliście.