Maciej Słomiński, Interia: Dwa tygodnie temu skończył pan 50 lat. Widziałem spory odzew w mediach społecznościowych związanych z Lechią Gdańsk i co ważne w lwiej części pozytywny, co może być zaskakujące, bo nie miał pan w ostatnich latach najlepszej prasy. Sławomir Wojciechowski, były piłkarz m.in. Lechii Gdańsk, GKS Katowice i Bayernu Monachium: - Cieszę się bardzo, starałem się podziękować za życzenia każdemu z osobna, jeśli o kimś zapomniałem, czynię to teraz. Nie jestem zaskoczony życzliwością, spośród tych, którzy mnie znają osobiście, nie wiem czy znajdzie się jakaś osoba, która mówi o mnie źle. Źle mówią i którzy mnie nie znają, tak zwani internetowi hejterzy, którzy mają teraz swoje 5 minut, które niebawem przeminie. Na przestrzeni lat różnie bywało między panem i kibicami Lechii Gdańsk. - Gdy byłem młody i grałem w Zawiszy Bydgoszcz, później w GKS Katowice, mecze przeciw Lechii były wyjątkowe. Poniosło mnie, zostałem sprowokowany, wyzywali mnie, pokazałem brzydki gest kibicom Biało-Zielonych, jednak wiadomo, że dziś bym tak w życiu nie zrobił. Źle zrobiłem i żałuję tego. Dziś już jest wszystko wyjaśnione, wszyscy wiedzą że jestem stąd. Urodzony w okolicy stadionu, wychowany praktycznie na Traugutta 29. Jestem kibicem Lechii Gdańsk właściwie od zawsze, jeszcze zanim zacząłem trenować. Mój pierwszy wyjazd to baraż z Ruchem Chorzów, gdy Janusz Jojko wrzucił sobie pamiętną bramkę samobójczą. Los potem spłatał figla i graliście w GKS Katowice w jednej drużynie. Czy zdarzało się pożartować z Jojką na temat tej bramki? - Starałem się unikać tego tematu i to się udało. Nie wypadało mi jako młodszemu zawodnikowi przypominać komuś takiego klopsa, o którym on na pewno nie chciał pamiętać. Janusz był świetnym bramkarzem i człowiekiem. Nie wiem, czy jest zawodnik, który ma więcej od pana meczów w polskich reprezentacjach młodzieżowych. - Do pewnego momentu miałem nad tym kontrolę i liczyłem te mecze. Poczynając od U-15, aż do U-21. Mówi się, że Jacek Magiera ma sporo tych meczów, wydaje mi się, że wiele gorszy nie jestem, mogę mieć koło setki tych meczów z orłem na piersi. Jak się wtedy udawało łączyć grę w kadrach juniorskich z występami w II-ligowej (drugi poziom ligowy) Lechii Gdańsk? To był totalny żywioł czy ktoś to kontrolował? - Na pewno nie było takiej kontroli jak teraz, gdy bada się markery zmęczeniowe, krew, stopień zakwaszenia mięśni itd. Wtedy tego nie było, ale czułem że jestem dobrze prowadzony. Faktycznie tych meczów było sporo, odbywały się one kosztem treningów, ale jak wiadomo mecz to najlepszy trening. Myślę, że byłem eksploatowany w sam raz. Trochę chyba treningów musiało być, bo stałe fragmenty gry były pana daniem firmowym. - Z tym nikt się nie rodzi, to trzeba wytrenować. Uderzałem np. po 200 rzutów wolnych na jednych zajęciach i potem w meczu był efekt. Moje rzuty wolne i rożne były zarówno techniczne jak i siłowe. Żeby z kornera dobrze uderzyć potrzebne jest sporo siły. Może pomogła mi genetyka, bo zawsze miałem siłę. Zawsze byłem dość duży, ale nigdy gruby. Już nie chcę pamiętać o ludziach, którzy radzili, żebym aby schudnąć jadł dwa banany tygodniowo i nic więcej. W Lechii nie było kolorowo z finansami. Co okno transferowe był temat pana odejścia, a to do VfB Stuttgart, to do Legii Warszawa, by ostatecznie wylądować w 1993 r. w Zawiszy Bydgoszcz. .- Miałem marzenia o dużej piłce, a w Lechii Gdańsk nie działo się wtedy dobrze. Są zawodnicy, którzy grają cale życie w jednym klubie, ja wybrałem inną drogę. Do Bydgoszczy ściągnął mnie trener "Bobo" Kaczmarek, którego znałem z Lechii. To był krok do przodu, Zawisza grał w Ekstraklasie, miałem wtedy 19 lat, a byłem już dość doświadczonym zawodnikiem. Po półtora roku odszedłem do GKS Katowice. Rozumiał pan co mówią piłkarze ze Śląska? - Straszono mnie Katowicami, jak strasznie tam jest. W ogóle tego nie odczułem, od pierwszego dnia miałem w szatni wielkie wsparcie od śp. Adama Ledwonia, z którym się przyjaźniłem i znałem z reprezentacji młodzieżowych. Nie odczuwałem dyskryminacji ze względu na region, język czy to, że nie miałem wąsa. W GKS Katowice rządził wtedy twardą ręką prezes Marian Dziurowicz. W Gdańsku postać nielubiana z powodu robienia pod górkę fuzyjnej Lechii/Olimpii. - Bardzo mocny i twardy zawodnik. Zarządzał klubem w bardzo dobry sposób, "Gieksa" stała mocno finansowo i sportowo. Co roku graliśmy w europejskich pucharach, ale mistrzostwa kraju nie udało się zdobyć ani razu, choć kilkukrotnie było blisko. Czego zabrakło? - Nie wiem, może tego samego co w Gdańsku? Jesteśmy w podobnej sytuacji i Lechia i GKS miały kilka razy triumf w lidze na wyciągnięcie ręki. Mnie się dobrze współpracowało z prezesem Dziurowiczem. Miałem potem dobry okres w Szwajcarii, ale w najlepszej formie sportowej byłem chyba właśnie w Katowicach. Ma pan wciąż relację z GKS? - Tak, wciąż mamy kontakt. Ostatnio prezentowałem koszulkę, w której graliśmy w latach 90., które teraz zostały reaktywowane. Jestem zapraszany na "Złote Buki". Ubolewam nad tym, że "Gieksa" nie może wrócić do Ekstraklasy, boli mnie to, że rozmawiamy przed meczem I ligi. Życzę sobie, żebyśmy spotkali się za rok przed spotkaniem Lechii i GKS na najwyższym szczeblu rozgrywek. Czuje się pan spełniony jako piłkarz? - Jestem z dumny z tego co osiągnąłem. Dla kogoś to może być mało, dla mnie jest wystarczająco. W większym zaistnieniu w Bayernie trochę przeszkodziło mi zdrowie, a z drugiej strony tam byli tacy piłkarze, że klękajcie narody. Czy są decyzje w trakcie kariery piłkarskiej, których pan żałuje? - Nie sądzę, każdy kolejny krok był krokiem naprzód w karierze, grałem dla coraz silniejszych klubów. Może, gdy wracałem do Polski, mogłem nie iść do Radomska, a gdzie indziej? Cieszę się, że na koniec zagrałem jeszcze w Lechii pomagając jej w dwóch awansach. Niespotykany atak na PZPN Tylko cztery mecze w kadrze muszą budzić niedosyt. - Jasne, że mogłem, a wręcz powinienem mieć więcej meczów w seniorskiej kadrze Polski, co nie znaczy, że nie czuję się spełniony. W dobie dzisiejszym mediów, gdzie informacja obiega świat w sekundę, myślę że miałbym więcej meczów w kadrze. Gdyby wiadomości ze Szwajcarii, gdzie byłem wybierany najlepszym obcokrajowcem docierały w dzisiejszym tempie, miejsce w kadrze miałbym gwarantowane, a wtedy nie jestem pewien, że selekcjonerzy wiedzieli, że ja tam w ogóle gram. Liga szwajcarska to nie są gapy, prawie co roku grają w Lidze Mistrzów. Chciałem zapytać o życie po życiu piłkarskim. W 2015 r. Lechia Gdańsk rozstała się z klubową akademią i stworzyła swoją na nowo. Pamiętamy huczne otwarcie i wielkie plany. Był pan dyrektorem akademii przez prawie sześć lat. - Jestem dumny z tego czasu. Jak na warunki jakie mamy w Gdańsku do treningu, myślę że daliśmy radę. Różnie mówiłem o moich poprzednikach w akademii Lechii, Tomkach Bocheńskim i Borkowskim, ale dziś powiem tak: daliśmy radę kontynuować ich dobrą pracę. Oczywiście nie jestem oderwany od rzeczywistości i wiele rzeczy można było zrobić lepiej, ale nie robi błędów ten co nic nie robi. O akademii Lechii krążą skrajne opinie, gdzie leży prawda? - Jako dyrektor mogę być rozliczany z liczby zawodników, którzy grają w reprezentacjach Polski w swoich kategoriach wiekowych oraz tych którzy zagrali w seniorach na szczeblu centralnym. Tu mam zestawienie z 2020 r. Mieliśmy w rocznikach 2004-5 najwięcej reprezentantów w całej Polsce. Wyprzedzaliśmy najlepsze akademie w kraju, dziś mamy jednego - Antka Mikułko. Byliśmy w tzw. grupie "Big 6 (Legia Warszawa, Jagiellonia Białystok, Lech Poznań, Pogoń Szczecin, Zagłębie Lubin i my), mieliśmy mocną pozycję sportową i na spotkaniach szkoleniowych, a teraz w samym Gdańsku są przed nami dwie akademie. Kilku naszych zawodników (Urbański, Kałuziński, Żukowski) wyjechało za granicę za dobre pieniądze, choć akurat wolałbym, żeby zostali w Lechii. Kilkunastu zagrało na poziomie centralnym (Okoniewski, Koperski, Kapuściński, Sumiński, Niewiadomski, Rugowski, Dymerski, Petk, Woźniak, Rakowski, Kurzydłowski, Brzyski, Martuszewski, Nowakowski, Recław). To chyba świadczy o tym, że szkoliliśmy przyzwoicie. Nie jest też chyba przypadkiem, że kilku naszych trenerów wyszło z akademii i pracuje na szczeblu centralnym (Łukasz Rusinek w Chojniczance, Piotr Kotlarczyk w Resovii, Tomasz Byszko w Podbeskidziu Bielsko-Biała i Artur Kosznicki w Olimpii Grudziądz), a jeden nawet za granicą (Damian Korba w Den Bosch). Co było waszą siłą? - Mieliśmy bardzo dobrych trenerów o biało-zielonej tożsamości: Piotr Wiśniewski, Paweł Pęczak, Jarek Bieniuk, Mateusz Bąk, Dominik Czajka, potem dołączył Marek Zieńczuk. Są oczywiście klubowe legendy Zdzisław Puszkarz i Józef Gładysz, którzy pracują z najmniejszymi piłkarzami. Ja nie musiałem podpisywać kontraktów z 15-letnimi piłkarzami i w ten sposób wiązać ich z klubem, bo wiedziałem że "Bączek" czy "Wiśnia" są dla nich autorytetem i chłopcy zrobią tak jak im trenerzy powiedzą. Że te dzieciaki chcą być w Lechii, żeby z nimi pracować, a nie dla pieniędzy. Było trochę inaczej niż dzisiaj, gdy przychodzi chłopiec usunięty dyscyplinarnie z innej akademii, dostaje kontrakt, na który pracowało i bardziej zasłużyło wielu zawodników trenujących w Lechii od małego. I co potem? Ten przyjezdny wyjeżdża z Gdańska z powodu tych samych problemów z dyscypliną co wcześniej. Borykaliście się z brakiem zaplecza i bazy. - Byłem na jednym spotkaniu z panią wójt z Pruszcza Gdańskiego i na tym się skończyło. Oczywiście chciałbym mieć ośrodek, powiesić tam herb Lechii, żeby tam był nasz dom, niemniej nie przesadzałbym ze znaczeniem tej bazy. Kluczem jest czynnik ludzki w postaci trenerów i dobra logistyka. Nie trenowaliśmy na swoim obiekcie, bo takiego nie mieliśmy, ale wynajmowaliśmy komercyjnie Ogniwo czy MRKS. Ciężko siebie oceniać, ale jak mówiłem wcześniej uważam, że daliśmy radę i szkoliliśmy młodzież na dobrym poziomie. Mieliśmy słabe warunki, ale nie musimy się wstydzić pracy, którą wykonaliśmy. Jest pan jedną z niewielu osób w Gdańsku, która będzie bronić osiągnięć Adama Mandziary w Lechii. Przez lata był pan postrzegany jako jego człowiek. - Nie zawsze było między nami różowo, bywało też gorąco, bardziej wtajemniczeni wiedzą o co chodzi. Chyba nie do końca byłem jego człowiekiem, skoro dwa razy mnie zwolnił. Zwolnił wiele osób, ale nikogo chyba dwa razy, także gratuluję. - Nie będę się wypierał wcześniejszej znajomości z Adamem. Uważam jego okres w Lechii Gdańsk za bardzo niejednoznaczny. Skończył się fatalnie, bo spadliśmy z ligi, ale przecież grali u nas piłkarze jakich wcześniej nie było w Gdańsku, a wyniki klubu były najlepsze w historii. Życzę obecnemu właścicielowi i kibicom, żeby Lechia grała w "top 5", o którym mówił Mandziara i za co był krytykowany. Twierdzę, że Adam chciał dobrze, ale w pewnym momencie przestałem rozumieć jego ruchy. W pewnym momencie zaczęło to zahaczać niemal o dywersję albo sabotaż. Wiele rzeczy odbywało się poza panem Mandziarą. Pojawiła się jedna osoba w klubie i wtedy zaczęło wszystko iść w złym kierunku. Chodzi o prezesa Pawła Żelema? Niedługo chyba usłyszę, że stał za zamachem na JFK. - Oczywiście obok niego winni są trenerzy, piłkarze, ale atmosfera i brak wsparcia stworzona przez zarząd przyczyniła się do spadku z Ekstraklasy. Pana przez jakiś czas w klubie nie było, by wrócić jako "koordynator ds. planowania kadr" czyli de facto dyrektor sportowy. - Proszę, bez takich żartów. Lechia mając za sterem pana Mandziarę nie potrzebowała dyrektora sportowego. Dziś po ponad roku od naszego zwolnienia rozumiem do czego potrzebował mnie trener Tomasz Kaczmarek, który nalegał na moje zatrudnienie. Miałem być buforem między prezesem, właścicielem a trenerem. Ze względu na to, że znałem Adama bardzo długo i wydawało się, że wiem jak z nim rozmawiać. Nie udało się. Oni szli swoją ścieżka, nie zwracali uwagi na sugestie moje czy Tomka. Wiedział pan w co się pakuje, znał pan Mandziarę od lat. - Umowa, którą podpisałem to był jakiś żart...Podpisałem ją dlatego, że chciałem być u Tomka w sztabie, przyjaźniliśmy się od wielu lat. Były wspaniałe chwile, byliśmy razem w Wiedniu, potem wszystko zaczęło się sypać. We wrześniu miałem renegocjować, niestety nie doczekaliśmy i zostaliśmy zwolnieni. Wyciągano panu wypowiedź z Wiednia. Mówił pan, że kadra Lechii jest bardzo silna i ciężko znaleźć kogoś lepszego. Po czym przyszli Joel Abu Hanna i Joeri de Kamps. - Dalej twierdzę, że mieliśmy fantastyczną drużynę, która chwilę wcześniej zajęła czwarte miejsce w lidze. Byliśmy z trenerem Kaczmarkiem zdania, że trzeba wymienić kilka ogniw. Na pewno zabrakło komunikacji co do mojej roli. Początkowo moim głównym zadaniem było ograniczenie kadry do 23 osób. A dopiero później moglibyśmy przeprowadzić transfery. Ja oceniałem piłkarzy, przekazywałem swoje rekomendacje, finansami zajmował się prezes. Próg transferowy był ustawiony bardzo wysoko. Gdzieś w orbicie zainteresowań był João Gamboa, który poszedł do Pogoni Szczecin teraz. On był bliski spełnienia progu, miał koło 120 punktów. Co za punkty? - Mieliśmy szukać zawodników, którzy w programie "Goal Impact", obsługiwanym przez Saschę Mandziarę, osiągali próg 130 punktów, gdy np. Flavio Paixao miał 90. Proszę sobie wyobrazić jacy to mieli być piłkarze. Oczywiście takim kozakom trzeba było odpowiednio godnie zapłacić. I tu do gry wchodził prezes Żelem. Właściwie wszystkim piłkarzom tamtej Lechii podobały się treningi i pomysł piłkarski, natomiast były zastrzeżenia do sfery interpersonalnej trenera Kaczmarka. - Trener Kaczmarek nie potrzebuje adwokata, ale mógłby odpowiedzieć cytatem z trenera Piotra Stokowca, że nie jest zupą pomidorową, by się komuś podobać. Każdy z nas musi nad czymś pracować i Tomek nie jest wyjątkiem, ale nie można mu odmówić chęci rozwoju i tego, że potrafi słuchać. Gwoździem do trumny sztabu trenera Kaczmarka była sytuacja z Flavio Paixao. - Na pewno popełniliśmy błędy, tak się dzieje, gdy pracuje się na żywym organizmie, z ludźmi którzy mają swoje ambicje. Myślę, że ta sytuacja była do opanowania, gdybyśmy mieli wsparcie z góry. Albo inaczej - jednoznaczne stanowisko. Bo raz słyszeliśmy, że mamy go odstawić, a potem że on przecież zrobił tyle dla klubu. Nikt z nas nie chciał dla Flavio źle, nikt nie chciał jego krzywdy, przecież on jest i będzie ikoną Lechii Gdańsk. Nasza decyzja o pozbawieniu go opaski kapitana miała zły timing. Tu możemy mieć do siebie pretensje. Być może trzeba to było zrobić na obozie? Dziś wszyscy jesteśmy mądrzejsi, myślę że trener też. Jaki sztab miał wpływ na losy Łukasza Zwolińskiego, który rok temu chciał odejść z Lechii? - Żaden, my swoje zdanie przekazaliśmy wyżej, byliśmy za tym żeby go puścić i szukać zastępstwa. Na stole była oferta, która z bonusami opiewała na milion euro. "Zwolakowi" ciężko było wrócić do formy, po tym jak oferta życia przeszła mu koło nosa. W klubie mówili, że jeśli sprzedaliby wtedy Zwolińskiego kibice przyszliby z pochodniami pod stadion. Bali się, bo drużyna osiadła już na dnie tabeli. - W zarządzie biorą pieniądze całkiem duże, to niech przyjmą odpowiedzialność. Jak nie chcesz podejmować decyzji to zajmij się czymś innym, jest tyle wspaniałych zawodów. Na górze wszystkiego się bali. Co powiedzą kibice, a co powie Flavio, że to ikona itd. Przecież my wiedzieliśmy, że to ikona, ale niech zarząd pomoże nam rozegrać tę sytuację, żeby on zaakceptował nową rolę. Transmisja meczu Lechii Gdańsk z GKS Katowice w Polsacie Sport Extra od godz. 20:30. Problem w tym, że on do samego końca mówił i czuł, że jest najlepszy itd. - Wówczas przechodzisz do punktu drugiego, jeśli on tej roli nie przyjmuje to już jest jego decyzja, nie nasza. Identyczna sytuacja była z bratem Flavio Paixao - za trenera Stokowca odpalono go i za rok drużyna zdobyła Puchar Polski. Nikt nie może stać ponad klubem, nawet jego legenda. Słyszałem taka opinię - tamta drużyna i sztab potrzebowała dwóch rzeczy - czasu i wsparcia zarządu. - Potrzebowaliśmy niewiele, a nie dostaliśmy nawet tego. Wystarczyło podpisać Jesusa Imaza, który strzelił 14 goli dla Jagiellonii, zabieramy te gole Jadze dodajemy Lechii i tabela wygląda zupełnie inaczej. Oczywiście bardzo upraszczam, ale byliśmy już prawie dogadani. I co się stało? - Prezes pojechał na 3 dni na ryby i wyłączył telefon. Nie było kontaktu ze strony góry, kamień w wodę. Imaz przedłużył kontrakt z Jagiellonią. Kiedyś najlepszy w lidze, dziś wyrzucony z szatni Czy w momencie waszego zwolnienia przewidywał pan, że sprawy Lechii pójdą w aż tak złym kierunku, że spadnie z ligi? - Tego nikt się nie spodziewał, ale gdy dochodziły mnie głosy co dzieje się na górze, jaki sabotaż jest tam grany przestałem mieć złudzenia. Zimą przestałem się już zakładać o utrzymanie Lechii, bo wiedziałem jak marne są na to szanse. Żal mi w tym wszystkim Marcina Kaczmarka, ale z drugiej stronie co miał zrobić, nie przyjąć oferty ukochanego klubu? Żal mi Agnieszki Syczewskiej, która miała wiele dobrych chęci, ale odbiła się od sabotażystów jak my wszyscy. Jest pan dziś na bieżąco ze sprawami akademii? - Tak, mój syn tam trenuje, to też o czymś świadczy. To, że nie pracuję w klubie nie znaczy, że przestałem kibicować seniorom i juniorom Biało-Zielonych. Mam tylko jedną refleksję - chcę, aby osoby związane z Lechią Gdańsk odpowiedziały sobie na pytanie, czy akademia zmierza w dobrym kierunku. A nie zmierza? - Za moich czasów trenerzy byli rozliczani z tego jak wygląda trening i potem mecz, z tego co słyszę dziś by pracować w akademii w starszych rocznikach potrzebna jest umiejętność obsługi drona. Trenerzy zamiast być z dziećmi na boisku, siedzą za biurkami z laptopem i wiecznie coś analizują. U mnie najważniejsza była piłka nożna, drony są fajnym dodatkiem, ale tylko dodatkiem. Lechia nie ma dziś też drużyny rezerw. - Pamiętam łączenie video z zarządem, gdy Paweł Wolański, dyrektor akademii przedstawił Adamowi Mandziarze plan na rezerwy, że to będzie kosztować od 700 tys. do miliona złotych. Temat padł po 15-20 sekundach. Gdy ja byłem dyrektorem akademii, prowadziliśmy drużynę rezerw za czwartą część tego. Drużyna rezerw jako zaplecze pierwszego zespołu jest bezcenne. Jak będzie wyglądał piątkowy mecz Lechii Gdańsk z GKS Katowice? - Na obecnym etapie jest bardzo ciężko coś prorokować. Nie jestem w stanie ocenić tej nowej drużyny Lechii, jest wielu nowych zawodników, przeważnie bardzo młodych, a tacy charakteryzują się wahaniami formy. Jest wielu obcokrajowców - czy tak się buduje drużynę na awans? W ostatnim meczu w wyjściowym składzie Lechii zagrało ośmiu piłkarzy z zagranicy - nowy selekcjoner Michał Probierz był publicznie linczowany, gdy wystawiał tylu w składzie Cracovii. Rozmawiał Maciej Słomiński, Interia