Futbol nie jest grą sprawiedliwą. Lechia Gdańsk, która jest beniaminkiem Ekstraklasy bardzo długo grała z Rakowem Częstochowa jak równy z równym i prowadziła 1-0 jeszcze na cztery minuty przed końcem regulaminowego czasu gry. W końcówce jednak to jednak goście okazali większą dojrzałość i odnieśli umiarkowanie zasłużoną wygraną 2-1. Przed tym spotkaniem zajmowała ostatnie miejsce w tabeli. Nastroje nad morzem było minorowe, o wygranych derbach Trójmiasta i entuzjazmie, który towarzyszył wygraniu I ligi sprzed kwartału nikt już nie pamiętał. Dodatkowo dały o sobie znać stare bolączki Lechii - problemy z płynnością. Nastroje starał się łagodzić prezes Paolo Urfer, który apelował o cierpliwość. Cierpliwość graczy Biało-Zielonych została nagrodzona i dzień przed meczem otrzymali jedno zaległe wynagrodzenie. W pierwszej połowie lechiści spisywali się zaskakująco dobrze. Faworyzowany Raków Częstochowa najbardziej zagroził bramce debiutanta Szymona Weiraucha właściwie tylko w pierwszej akcji, gdy strzał Patryka Makucha minimalnie minął słupek. Potem to zawodnicy trenera Szymona Grabowskiego przejęli lejce w środku pola - wreszcie dyrygenci gry Biało-Zielonych Rifet Kapić i Iwan Żelizko grali na poziomie, do którego przyzwyczaili nas w poprzednim sezonie. Spotkanie nie było w tym okresie wielkim widowiskiem, więcej działo się na trybunach, 10-minutowe racowisko którym uraczyli nas wspólnie zaprzyjaźnieni kibice Lechii i Rakowa było bardzo efektowne. Lechiści w dobrym stylu rozpoczęli drugą połowę, efektem ich przewagi był fantastyczny go Rifeta Kapicia, w samo okienko bramki Rakowa. Gdy wydawało się, że gospodarze wygrają po raz pierwszy w sezonie, Raków w samej końcówce pokazał dlaczego kandyduje do najwyższych zaszczytów w sezonie - wyrównał Patryk Makuch, a zwycięską bramkę dla gości zdobył Jonathan Braut Brunes - kuzyn słynnego Erlinga Haalanda. Lechiści mimo, że zagrali najlepiej w sezonie wciąż okupują ostatnią pozycję w tabeli Ekstraklasy.