Maciej Słomiński, INTERIA: Co pan czuje widząc obecną sytuację Lechii Gdańsk, z którą odnosił pan spore sukcesy całkiem niedawno? Nie da się ukryć, że Biało-Zieloni są już więcej niż jedną nogą w I lidze. Piotr Stokowiec były trener m.in. Lechii Gdańsk, Zagłębia Lubin i Polonii Warszawa: - Nie będę ukrywał, że serce boli... Lechia to kawał mnie: mojej historii, moich sukcesów, moich pięknych chwil, jakie w tym klubie przeżyłem. Trudno więc, żebym przechodził obok tego co się dzieje obojętnie. Ciągle, dopóki piłka w grze, wierzę, że los się może jeszcze odwrócić i że może uda się Lechii jakimś cudem uniknąć spadku z Ekstraklasy. Choć z drugiej strony jestem doświadczonym trenerem i wiem, że to bardziej takie myślenie życzeniowe, no ale co innego w tej sytuacji nam pozostało? W Gdańsku bywam teraz dość często, bo jeszcze pracując w Lechii kupiłem tu mieszkanie. Gdy jadę przez miasto, z którym się zaprzyjaźniłem, a nawet pokochałem, wracają wspomnienia. A ja mam same dobre wspomnienia związane z Gdańskiem, dobrze mi się tu żyło. Spotykam kibiców, czuję, że jestem tu szanowany, razem wiele tu przeżyliśmy więc i teraz te dyskusje o dzisiejszej Lechii są bardzo gorące i emocjonalne. Żal miesza się z niedowierzaniem i smutkiem, że taki klub, z takiego miasta, z takimi tradycjami w ogóle musi drżeć o byt w Ekstraklasie. Pojawiają się pytania czy do takiej sytuacji naprawdę musiało dojść? Kibice mogą mieć deja vu, bo przecież te pięć lat temu, kiedy trafiłem do Gdańska, sytuacja była łudząco podobna. Lechia też walczyła o utrzymanie, zespół był do kapitalnego remontu i odbudowy. Wtedy udało się nam utrzymać, chciałbym, żeby Lechii udało się także tym razem, choć ja już nie mam na to żadnego wpływu. Mówi pan o pięknych chwilach w Gdańsku - którą z nich wspomina pan najcieplej? - Niedawno jeden z kibiców zaczepił mnie na mieście, mówiąc że jestem najbardziej utytułowanym trenerem w historii Lechii. Było to dość zaskakujące i - nie ukrywam - miło mi się zrobiło. Kilka dni temu przypadła czwarta rocznica zdobycia przez Lechię Pucharu Polski, i widzę, że dużo osób wciąż pamięta ten sukces, bo dostałem sporo SMS-ów. Tak niedawno to było, a z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że minęła w klubie cała epoka. Zanim jednak zrobiliśmy drużynę na podium ligi i Puchar Polski, to przecież wcześniej była dramatyczna walka o utrzymanie, wygrane derby, potem mozolne budowanie drużyny. Nie wiem czy na równi z brązowym medalem w lidze, nie stawiam skutecznej walki o utrzymanie w sezonie 2017/18? Opanowanie szatni w tamtej Lechii to było dla mnie prawdziwe wyzwanie. Daliśmy ze sztabem radę, choć łatwo nie było. I jak dzisiaj patrzę na obecną szatnię Lechii, to też myślę, że kolejni trenerzy nie mieli łatwo. Tyle tylko, że u nas wszystko przykryły dobre wyniki. Jak były sukcesy, to nikt nie wchodził w szczegóły, jak je osiągamy i jakim kosztem. Ludziom wydawało się, że Lechia to jest samograj i cały czas będzie w czubie Ekstraklasy. Czas jednak wszystko weryfikuje. W jednym z wywiadów mówił pan, że w 2018 r. trzeba było wrzucić przysłowiowy "granat do szatni". Wtedy to oznaczało pozbycie się z drużyny Marco Paixao. - Przecież widziałem co się dzieje w drużynie, jakie są jej problemy, co jest od razu do zmiany. Chcąc, aby drużyna się rozwijała, trzeba było najpierw wszystko uporządkować i zdyscyplinować zespół, narzucić własne twarde zasady. Nie liczyły się dla mnie nazwiska, nie było "świętych krów", liczyło się wyłącznie dobro drużyny. Chcesz mieć postęp - musisz działać, musisz mieć odwagę i podejmować niepopularne decyzje, właśnie od tego jest trener. Umiałem sobie poradzić z trudną szatnią i mocnymi charakterami. Piłka nożna to gra zespołowa, dlatego nie dałbym sobie rady bez mojego sztabu. Jeśli zespół ma się rozwijać musisz go zmieniać, czy się to komuś podoba czy nie. Oczywiście później dostawało mi się za to w mediach, ale nadal twierdzę, że to jedyna droga. Były głośne wywiady takich piłkarzy jak Sławomir Peszko, Artur Sobiech czy Rafał Wolski. - Były, może jeszcze będą. Jednak nie mogę się tym przejmować, bo bym nic w swojej pracy nie osiągnął. To prawo piłkarzy mówić, że dzieje im się krzywda, bo trener nie widzi ich w drużynie. Ale to trener jest szefem i to on odpowiada za losy drużyny. Za to czy zespół walczy o podium czy o utrzymanie. To piłkarze mają się podobać trenerowi, a nie trener piłkarzom. U nas często to jest postawione na głowie. Nie może być tak, że trener jest zakładnikiem piłkarzy, on musi mieć autorytet, musi mieć odwagę i narzędzia, żeby budować zespół. A podstawowym narzędziem jest wsparcie trenera przez prezesa czy właściciela. Tylko wtedy udaje się coś zbudować na dłuższą metę. Popatrzmy na Raków, bo właśnie podobną drogą idzie Marek Papszun. Budował drużynę, wzmacniał i co sezon wymieniał zawodników. Bez sentymentów. Np. taki Andrzej Niewulis odszedł po niemal sześciu latach gry w Rakowie Częstochowa, bo rozwój drużyny wymaga ofiar. No i - co bardzo ważne - zawodnicy muszą być cały czas głodni sukcesów, nie mogą być nasyceni, rozleniwieni, skoncentrowani tylko na sobie. Po to właśnie są zmiany, po to jest konkurencja i rywalizacja o skład. Jeśli jej nie ma, nie ma też postępu. I żaden trener tu nie pomoże. Oczywistością jest, że szatnia potrzebuje twardych charakterów i ja lubię pracować z takimi zawodnikami. Ale tylko wtedy, kiedy są gotowi się poświęcić, pracować dla dobra drużyny. I tacy zawodnicy w szatni obecnej Lechii też są. Wiem, bo przecież ta drużyna nie zmieniła się personalnie tak bardzo od czasów, kiedy w Gdańsku pracowałem. Brzmi to trochę jak autoreklama. - Tak to już jest naszym kraju, że strach się czymś pochwalić. Gdy przytoczy się parę faktów, zaraz pojawia się hejt i jazda, szczególnie w dobie mediów społecznościowych. Myślę, że nie mam się czego wstydzić jeśli chodzi o pracę w Zagłębiu Lubin czy w Lechii Gdańsk. Do Zagłębia Lubin pan wrócił, a czy był temat powrotu do Lechii Gdańsk tej wiosny? Sam pan mówi, że sytuacja była podobna jak pięć lat temu. - Pozwólmy teraz drużynie skupić się na jej zadaniu, bo utrzymanie w lidze wciąż jest jeszcze jest możliwe. Nie sądzę, żeby odgrzewanie starych kotletów mogło w tym pomóc. Czyli na tamtym etapie nie końca panu pasowała misja "strażaka"? - Nie o to chodzi, myślę że z każdą rolą jestem w stanie sobie poradzić, co wielokrotnie udowadniałem, w Polonii, Zagłębiu czy Lechii właśnie. Ale jeśli podejmuję się zadania muszę być do niego przekonany, muszę mieć pewność, że jestem w stanie to zadanie wykonać. I że wszyscy w klubie mi w tym będą pomagać. Bo jeśli w coś się angażuję, to w 120 procentach. W mojej pracy najważniejsza jest szczerość w relacjach, pracowitość, uczciwość, zaufanie. To wszystko musi być w drużynie i dookoła niej - to jest podstawa, by osiągać wyniki. Ostatecznie to nie mnie przyszło gasić pożar w Lechii. Piotr Stokowiec nie ma żalu do Lechii Gdańsk Czym się pan zajmował po zwolnieniu z Zagłębia Lubin jesienią zeszłego roku? - Ostatnie miesiąca są dla mnie owocne, wreszcie mam trochę czasu dla siebie, po 11-letnim byciu w "matriksie" trenerskim. Wiem, ile to kosztuje energii i zdrowia. Pracowałem nad swoim warsztatem trenerskim, pogłębiałem wiedzę, byłem też na miesięcznym kursie językowym na Malcie. Czyli możemy bez problemu przejść na angielski? - Nie ma problemu, wiem że w dzisiejszych czasach to absolutna podstawa. Ponadto byłem na stażu w Benfice Lizbona. Byłem zaproszany do studia Ligi Mistrzów, dlatego postanowiłem się przygotować i na własne oczy zobaczyć najlepsze klubowe rozgrywki na świecie. Wybrałem się z żoną do Liverpoolu, aby na własne uszy usłyszeć "You will never walk alone". To robi piorunujące wrażenie, choć trzeba przyznać, że Anfield zamilkło, gdy gospodarze przegrali z Realem Madryt 2-5. Potem spędziliśmy dłuższą chwilę w jednym z pubów, inna kultura kibicowania. Wybraliśmy się z żoną także na San Siro, by zobaczyć mecz Milanu z Napoli w półfinale Ligi Mistrzów. Żona też jest po AWF, interesuje się sportem, dlatego łączymy zwiedzanie z meczami, przyjemne z pożytecznym. Nie marnuję czasu. Co pan powie na opinię, że zeszłoroczny sukces Lechii trenera Tomasza Kaczmarka został zbudowany dzięki wcześniejszemu przygotowaniu drużyny przez trenera Piotra Stokowca? - Ładnie mnie pan wpuszcza w maliny! Powiem tak, jak mawiał pewien generał: mam wystarczająco dużo własnych orderów, żebym musiał sobie przyczepiać cudze (śmiech). A co do mnie i do Tomasza Kaczmarka to powiem jedynie tyle, że generalnie w Polsce szybko zapomina się o bohaterach. Podrzucają w górę, ale zapominają złapać? - U nas wszystko dzieje się bardzo szybko, na poczekaniu kreuje się nowych herosów, po kilku meczach albo po jednej rundzie. Myślę, że właśnie dziś Lechia Gdańsk płaci rachunek za grzech pychy, za ówczesną ułudę, że przecież powinno być dużo lepiej, bo mamy dużo większy potencjał. Tylko problemem jest trener, bo on nie potrafi tego potencjału wykorzystać. Niestety, w klubie nie doceniono tego, co razem ze sztabem zrobiliśmy. Czy patrząc na dzisiejszą sytuację Lechii przychodzi do głowy przysłowie, które mówi, że "lepsze jest wrogiem dobrego"? - Klub podjął wtedy decyzję, żeby mnie zwolnić. Miał oczywiście do tego prawo. Ja się z tym pogodziłem i uszanowałem, bo - tak jak mówiłem panu wcześniej o "narzędziach" - nie da się pracować bez zaufania przełożonych. Jest się wówczas bezradnym. Proszę pamiętać, że rozstaliśmy się z Lechią z klasą i po cichu, bez żadnych kwasów, zgrzytów czy prania brudów w mediach. Zostawiłem wtedy zespół w czubie tabeli. Klub miał inny pomysł. - Byliśmy ze sztabem gotowi, żeby iść dalej w obranym kierunku i przebudowywać zespół. Bo on już wymagał gruntownej przebudowy. Chciałem wspierać się młodzieżą, ale też sprowadzać nowych piłkarzy. No i dalej uzdrawiać szatnię. Być może klub nie był na to gotowy, a ja też - po tym co osiągnąłem w Gdańsku - nie byłem gotów na "zgniłe" kompromisy. Nie chciałem ich zawierać. Już wtedy wiedziałem, że one prowadzą do miejsca, w którym klub jest dzisiaj. Myśli pan, że wtedy nie miałem tych wszystkich problemów, o jakich się dzisiaj w kontekście Lechii pisze od kilku miesięcy? Wtedy też nie było cukierkowo, tylko mieliśmy wyniki, więc był też spokój. Chcę jednak podkreślić, że nie mam do nikogo pretensji. Klub ma zawsze prawo trenera zwolnić i ja to akceptuję. Trzymam mocno kciuki za wszystkie moje byłe kluby, byłoby dobrze gdyby Lechia i Zagłębie zostały w Ekstraklasie, a Polonia Warszawa awansowała na jej zaplecze. Mówiliśmy o Marku Papszunie, chciałem na chwilę wrócić do finału Pucharu Polski. Czy u trenera Stokowca byłoby możliwe to, co po meczu zrobił Filip Mladenović? Przez ponad dwa lata waszej współpracy Serb dostał czerwoną kartkę dopiero na sam koniec i to nie od sędziego, a od pana. - Wygrałem i przegrałem finał Pucharu Polski z Lechią Gdańsk, znam smak zwycięstwa i porażki. Po meczu Legii z Rakowem wydarzenia wymknęły się spod kontroli. W mojej drużynie Filip nigdy nie zachował się w podobny sposób, na nikogo nie podniósł ręki. Nie pamiętam nawet, żeby będąc w Lechii kogoś brutalnie sfaulował, żółte kartki dostawał przeważnie za dyskusje z sędziami. Tu ewidentnie zawiodła kontrola emocji. Wiem coś o tym, bo od początku swojej kariery trenerskiej współpracuję z psychologiem sportowym. No właśnie - co porabia obecnie Paweł Habrat? - Wciąż pracuje w Zagłębiu Lubin, w sobotę powinien być na meczu w Gdańsku. Proszę wierzyć, że sporo pracy w każdej z moich drużyn poświęciliśmy również sferze mentalnej. Relacji nie buduje się od razu, to jest proces. Aby dotrzeć do zawodników potrzeba tzw. kompetencji miękkich. Tylko ten kto był w środku drużyny Lechii wie, ile było kuligów, ile ognisk, wspólnego oglądania meczów czy spotkań choćby z Darkiem Michalczewskim, żeby ta drużyna mogła się dotrzeć i zintegrować. Na początku obecnego sezonu z szatni Lechii Gdańsk wylał się konflikt Dusana Kuciaka z Flavio Paixao - czy za trenera kadencji też on był, tylko udało się go utrzymać w ryzach? - Co było w szatni, zostaje w szatni. Nie będę wchodził w detale, bo nie mogą zdradzać mojego know how (śmiech). Ale to fakt, to nie jest najłatwiejsza grupa ludzi do prowadzenia. Właśnie przekonuje się o tym kolejny trener Lechii. Zawodnicy, którzy byli w szatni za mojego czasu są w niej dużej części i dzisiaj. Trzeba umiejętnie nad takim zbiorem indywidualności pracować. Zawodnicy wcale nie muszą się kochać, ważne żeby schowali swoje ego do kieszeni i grali razem dla drużyny. Jest już pan doświadczonym trenerem i ma skalę porównawczą, czy - w porównaniu z innymi klubami - w Lechii Gdańsk więcej czasu zajmowały sprawy organizacyjne? - Rolą trenera w Ekstraklasie jest łączenie różnych światów. Myli się ten, kto myśli, że ja prowadzę tylko jedną drużynę - są piłkarze, ci co grają i ci rezerwowi, jest zarząd, właściciel, są kibice, wreszcie media - to są wszystko odrębne zespoły. Myślę, że nam udawało się tak pracować w Lechii, by rozwój sportowy był na pierwszym planie, a sprawy organizacyjne nie miały na to wpływu. Problemów nie brakowało, ale umiejętnie potrafiliśmy je chować, tak by nie cierpiało na tym miejsce w tabeli. Wiele rzeczy nie wychodziło z szatni, trudno było nas złamać na boisku i poza nim. Oczywiście nie stało się to od razu, wymagało to długiej selekcji, docierania się zespołu. Ale, finalnie, dało się to zrobić. Dlatego za każdym razem przyjeżdżam do Gdańska z podniesioną głową. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA