Jeśli ktoś myśli, że półwolne wybory 4 czerwca 1989 r. oznaczały automatycznie opuszczenie naszego kraju przez bratnią Armię Czerwoną to jest w grubym błędzie. Dopiero prawie 4,5 roku później - 16 września 1993 r. wojska (już) Federacji Rosyjskiej opuściły Legnicę, będącą od II wojny światowej siedzibą dowództwa wojsk sowieckich stacjonujących w Polsce. Dopiero wtedy trzecia część miasta powróciła do Polski. Piłka nożna jest rzeczą najważniejszą z mniej ważnych, sport nie był ani wtedy, ani nie jest teraz na pierwszym miejscu, ale warto zapytać trenera Jerzego Jastrzębowskiego, który w latach 1989-91 prowadził piłkarzy Miedzi Legnica o tamten czas. - Żyliśmy zdecydowanie obok siebie, a nie razem. Armia radziecka miała swoje miasto otoczone wysokim murem, my swoje. Nasze drogi krzyżowały się czasem na rynku, gdzie sołdaci sprzedawali różne rarytasy przyniesione z koszar. Być może byli wśród nich nawet jacyś piłkarze, którzy mogliby wzmocnić moją drużynę, w końcu to było kilkadziesiąt tysięcy osób, jednak wtedy o tym się nie mówiło. Trzeba to jasno powiedzieć - zdecydowana większość mieszkańców nie sympatyzowała z Armią Radziecką. W 1989 r. Miedź Legnica po raz pierwszy awansowała do II ligi, zajmując 14. miejsce, w kolejnym była już czwarta, zapewniając sobie udział w barażach o Ekstraklasę. - Wygraliśmy 3-1 ze Stalą Mielec u siebie, by przegrać 0-3 na wyjeździe. Różne rzeczy się działy, ja po tych meczach podałem się do dymisji, nie chciałem w tym brać udziału. Może i szkoda, za rok mój asystent, który przejął drużynę zdobył z II-ligową Miedzią Puchar Polski. Miałbym wówczas dwa puchary - pierwszy zdobyłem z macierzystą Lechią Gdańsk w 1983 r. - mówi 71-letni dziś Jastrzębowski. No właśnie - Lechia Gdańsk. W latach 80. XX wieku była klubem "Solidarności", na jej meczach wznoszono palce w geście wiktorii, a jej kibice w biało-zielonych szalikach nieśli dobrą nowinę. Tak było w drugiej połowie lat 80., gdy wiara wysypała się przed dworzec w Legnicy (do 1946 r. - Lignica) w drodze na mecz z Zagłębiem Lubin. Traf chciał, że akurat maszerował tamtędy oddziały niezwyciężonej "Krasnej Armii". Przywitano ją gromkim "Sowieci do domu!". "Nie smatri i nie słuszaj pacany! Dierży szag rebiata" - "Nie patrzeć i nie słuchać chłopcy. Równać krok!" - skazał skośnooki kamandir. Lechia zaraz spadła z Ekstraklasy. To był jeden z paradoksów przełomu ustrojowego, że klub "Solidarności", pozbawiony ubogiego, ale stałego budowlanego mecenatu, po przełomie ustrojowym całkowicie podupadł. Najbardziej znani kibice jak Lech Wałęsa, Jan Krzysztof Bielecki, Aleksander Hall i Donald Tusk pojechali do Warszawy, poszli w prezydenty, premiery i posły, a o Lechii zapomnieli. Nazwijmy rzeczy po imieniu - latem 1990 roku gra toczyła się o przetrwanie klubu. Bogusław Kaczmarek był trenerem II-ligowej drużyny, ale również kimś więcej - ojcem najlepszym dla "najmłodszej drużyny szczebla centralnego" jak ją nazywano. Normą było, że ponad połowa składu Biało-Zielonych była nastolatkami, reszta wyjechała za lepszym chlebem. Kierownik drużyny, śp. Marek Bąk wyznawał zasadę, że lepiej przeżyć w 13 niż umrzeć w 14. Potrzebny był transfer Piotra Prabuckiego do GKS Katowice, żeby drużyna mogła pojechać na przedsezonowe zgrupowanie do Starogardu Gdańskiego. Za resztę udało się całkowicie spłacić transfer Grzegorza Pawłuszka z Wisły Tczew i za 60 milionów ówczesnych złotych wykupić Karola Sobczaka z Wigier Suwałki. Na marginesie - Sobczak jest dziś burmistrzem mazurskiego Olecka. Chwytano się każdej okazji, żeby zarobić, a inflacja galopowała. Żeby funkcjonować, klubowy budżet musiał mieć wysokość 2 miliardów złotych. Latem stadion (wtedy jeszcze nie miejski, a klubowy) wynajmowali świadkowie Jehowy, którzy upodobali sobie obiekt przy Traugutta jako miejsce religijnych spotkań i co roku odmalowywali go tak, że wyglądał jak nowy. To szczęście w nieszczęściu, bo gdy chrzczono wiernych, nie mogli z obiektu korzystać piłkarze, którzy musieli na domowy mecz z Siarką Tarnobrzeg (z Jackiem Zielińskim w składzie) przenieść się na pobliski obiekt Stoczniowca. W dodatku za miesiąc miały się odbyć we Wrzeszczu Igrzyska Solidarności, stadion wymagał poprawek, m.in. naprawy nagłośnienia, tak by zasiadający na prostej nie musieli czytać z ruchu warg siedzącego naprzeciw spikera. W piłkarskim akcencie tej imprezy, przy Traugutta reprezentacja Polski uległa Eintrachtowi Frankfurt 1-3. Samochodowa giełda na stadionie nie prosperowała tak dobrze jak kiedyś, z jakiegoś powodu większą klientelę miały podobne atrakcje w Chwaszczynie bądź w Pruszczu Gdańskim. No właśnie - Pruszcz Gdański i giełda, która znajdowała się właściwie na tamtejszym lotnisku wojskowym - stamtąd poleciał pierwszy w historii polski samolot do "Małej Moskwy". Oddajmy głos "Bobo" Kaczmarkowi: - Pułkownik Jan Oficjalski to był kochany człowiek. Był prezesem klubu i jednocześnie dowódcą TOL-u - 17. Terenowy Oddział Lotniskowy. Samoloty desantowe, które miał u siebie w Pruszczu musiały wylatać ileś kilometrów. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby latał z drużyną Lechii na pokładzie. Wtedy do Rzeszowa z Gdańska jechało się jakieś 14 godzin, klubowym autokarem kierował Marek "Kotlet" Janowski, w zasadzie to był autobus połączony z sauną, bez klimatyzacji. Wielu z moich zawodników jeszcze się uczyło, dlatego jeśli mecz był w niedzielę na drugim końcu Polski, jadąc autobusem dojechaliby dopiero na drugą albo nawet na trzecią lekcję w poniedziałek. Co innego lot do Rzeszowa, Wrocławia, a co innego do Legnicy, która wówczas była pod radzieckim panowaniem. A jednak udało się i historia stałe się faktem. O 11.10 z pasa startowego lotniska w Pruszczu Gdańskim wzbił się w niebo transportowiec desantowy AN-26 z krakowskiego Pułku Lotniczego pod dowództwem ppłk. Marka Szczepaniaka (kibic Hutnika Kraków), załogę stanowili fani Wisły Kraków - kpt. Jarosław Budzyński, kpt. Włodzimierz Lelonek, chor. Wiesław Szczurek, chor. Zbigniew Michalak. An-26 to był średni samolot transportowy napędzany dwoma silnikami turbośmigłowymi, opracowany w biurze konstrukcyjnym Antonowa w ZSRR. Samolot mógł zabrać 5500 kg ładunku lub 30 skoczków spadochronowych, którzy siedzieli po bokach maszyny jak w amerykańskich filmach o Wietnamie. Załoga składała się z dwóch pilotów, nawigatora, mechanika pokładowego i radiooperatora. - Dla wszystkich nas to było spore przeżycie. Dodatkowo na pokładzie samolotu mieliśmy przypiętego pasami dużego fiata, który był własnością Marka Bąka - wspomina Tomasz Unton, wówczas niespełna 20-letni, jeden z najbardziej doświadczonych piłkarzy Lechii. Po półtoragodzinnym locie samolot wylądował w bazie wojsk lotniczych Grupy Północnej Wojsk Radzieckich w Legnicy. To był historyczny moment. - Jeszcze pół rok temu - powiedział jeden z pilotów - nie było mowy, abyśmy mogli "siąść" na tym pasie, tym bardziej z cywilami. To pierwszy polski samolot w radzieckiej bazie. Wreszcie mecz Miedź Legnica - Lechia Gdańsk, spotkanie którego młoda drużyna gości nie wytrzymała kondycyjnie. Do połowy lipca lechiści grali o mistrzostwo Polski juniorów (ostatecznie zdobyli srebrne medale, musieli uznać wyższość Cracovii z Tomaszem Rząsą w ataku), a już za dwa tygodnie, rozgrywki zaczynała II liga (wtedy drugi poziom ligowy). Przełom lat 80. i 90. XX wieku to był bardzo ciekawy czas. Polska Rzeczpospolita Ludowa przeistoczyła się w Rzeczpospolitą Polską. Oczywiście nie stało się od razu, za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w dniu półwolnych wyborów 4 czerwca 1989 r. Jeszcze dość długo stare mieszało się z nowym i to na każdym froncie również sportowym. Sędzia Stanisław Anioł (nie zmyślam!) z Opola w 51. minucie dał się ubłagać Mariuszowi Pawlakowi, który po faulu na klęczkach prosił o odroczenie kary. Za komuny za klęczenie wyleciałby z boiska. W 80. minucie Wojciech Górski oddał kąśliwy strzał, bramkarzowi Lechii, śp. Maciejowi Kozakowi wydawało się, że piłka minie słupek, ale odbiła się od kępy trawy i wpadła do siatki. 1-0 dla Miedzi - takim wynikiem zakończył się ten mecz. O godz. 19.30 gdańska ekipa zameldowała się przed bramą bazy wojsk sowieckich. "Nie nada" - okazało się, że nikogo ze sportowców nie ma na liście. Śp. kierownik drużyny Marek Bąk ubłagał o telefon do pułkownika Oficjalskiego, ten dalekopisem przysłał "bumagę". Samolot oderwał się o 20 od ziemi, o 21.30 ekipa była na gdańskim lotnisku, które wiele lat później otrzymało imię Lecha Wałęsy. Maciej Słomiński, Interia