Maciej Słomiński, Interia: Widzew Łódź. Co pan powie na te dwa słowa? Roman Józefowicz, zdobywca Pucharu i Superpucharu Polski z Lechią Gdańsk w 1983 r.: - Bez Widzewa nie byłoby niczego. 22 września 1982 r., my III-ligowcy z Lechii pokonaliśmy w 1/16 finału ówczesnego mistrza Polski z Łodzi. 1-1 w normalnym czasie, 5-4 w rzutach karnych. To była ogromna sensacja. Jak wyglądał ten mecz? - Graliśmy jak równy z równym, nie było "obrony Częstochowy" w żadnym wypadku. W wielkim wtedy Widzewie grali Wiesław Wraga, Zdzisław Rozborski, Roman Wójcicki, Andrzej Grębosz, Mirosław Tłokiński, Krzysztof Surlit wszedł z ławki, a Włodzimierz Smolarek szalał w ataku. Ten ostatni zrobił dziurę w kolanie naszemu bramkarzowi Tadkowi Fajferowi, jeszcze przed przerwą nastąpiła zmiana i nastąpił go Marek Woźniak. Śp. Dariusz Raczyński opowiadał jak Woźniak bronił karne reprezentantów Polski: Wójcickiego i Romkego. "Woźniak jak to flegmatyk stał w bramce jakby nie wiedział co się dzieje. Złapał piłkę i oddał im ją do rąk, proszę bardzo". - Marek odzywa się rzadko, ale jak już - to z sensem. To słowa Woźniaka, że jakbym wtedy nie trafił do siatki, nie byłoby niczego. Widzew prowadził po trafieniu "Zito" Rozborskiego, ja wyrównałem w 83. minucie. Bramka strzelona "na zegar". Rzut rożny, zamieszanie, ktoś przedłużył piłkę głową, ja ją dobiłem. I tak oto pokonałem medalistę mistrzostw świata, Józefa Młynarczyka. To moja najważniejsza bramka w karierze. Bez niej nie wyeliminowaliśmy mistrza Polski. Potem już poszło. Zatrzymaliśmy się dopiero z Pucharem Polski. Po meczu wkurzony "Młynarz" wybił szybę naszej szatni. To by zaprzeczało plotkom, że Puchar Polski został przez Lechię zdobyty z tzw. "podpórkami". - Jak to miałoby wyglądać? My, takie biedaki z III ligi przychodzimy z ofertą do mistrza Polski - przepraszam, czy chcielibyście sprzedać nam mecz? Przecież zabiliby nas śmiechem. Lechia nie była wtedy nawet liderem w III lidze, wyprzedzał was Stoczniowiec. - Początek sezonu ligowego mieliśmy bardzo średni. Przed sezonem wróciłem do zdegradowanej z II ligi, Lechii z wypożyczenia do Wisły Tczew. W pierwszym meczu z Czarnymi Słupsk (myślałem, że oni mają tylko sekcję boksu) zostałem ściągnięty z boiska. W drugim meczu z Wielimem Szczecinek - ława! Potem znów to samo. W Tczewie, gdzie miałem jak u pana Boga za piecem, nikt nie chciał żebym odchodził. Ja też nie chciałem wracać do Gdańska. Tam strzelałem bramki, a tu ława - po co ja tu wracałem? Dziękuję, wracam do Tczewa, choćby na piechotę. Zostałem i nie żałuję, przeżyłem przygodę życia. Jakby mi ktoś wtedy powiedział, że rok po tym jak siedziałem na ławce w Słupsku będę grał z Juventusem Turyn, opowiedziałbym, że prędzej skoczę z 10. piętra na główkę. Jaka była wtedy w Lechii rola Nikodema Skotarczaka? - Na dzisiejsze pieniądze był sponsorem, lubił sport, zarówno piłkę nożną i rugby. Ważniejszym człowiekiem od Nikosia był Edwin Myszk. Na jego postaci radziłbym się skupić. Na meczu z Widzewem było 5 tysięcy widzów we Wrzeszczu. Od tego momentu frekwencja zaczęła rosnąć. - Od tego się zaczęła tamta Lechia, jakoś ludzie znowu w nas uwierzyli, po latach klęsk i nieudanych ataków na Ekstraklasę. Paradoksalnie, spadek z II ligi dał dużo dobrego, oczyściła się atmosfera. Drugim paradoksem jest to, że Dzidek Puszkarz najlepszy piłkarz w historii Lechii, był wtedy w Bałtyku Gdynia. Z dzisiejszej perspektywy najważniejsze było, że w Lechii został Leszek Kulwicki, nasz kapitan. Miał iść do Olimpii Elbląg, która wtedy grała klasę wyżej i płaciła lepiej od Lechii. To musiało być dawno. - Nie pamiętam nazwiska, ale mieli bardzo obrotnego kierownika, pracował w Renomie - wyroby skórzane, bardzo porządny chłop. Redaktor Jerzy Templin był z Elbląga, mocno ich promował. Debiutował pan w Lechii Gdańsk w 1979 r. - Miałem szczęście grać w Lechii za jej dobrych czasów, takich jak ja były tysiące. Grałem z takimi piłkarzami jak Jan Erlich, Jarosław Studzizba, Krzysztof Gawara, Andrzej Głownia. Po latach mogę powiedzieć, że nie wszystkim awans do Ekstraklasy na rękę. Pieniądze niewiele większe, ale ciężej było wygrywać szczebel wyżej. Ta ekipa, która zdobyła Puchar Polski na pewno była słabsza piłkarsko od tej, która walczyła w latach 70. XX wieku o awans do Ekstraklasy. Natomiast mieliśmy zgrany zespół i dwóch dobrych sterników, trenerów Jastrzębowskiego i Gładysza. Udowodniliśmy prawdziwość starej piłkarskiej maksymy - nazwiska nie grają. Nikt nie chodził swoimi ścieżkami, jeden za drugiego skoczyłby w ogień. Przeskakując do czasów obecnych: co by się musiało stać teraz, żeby ludzie wrócili na trybuny? Udziałowcy rozmawiają ze sobą przez media. - Bez zmiany właściciela nie będzie zmiany atmosfery. Jak to będzie szło dotychczasowym torem, to będziemy coraz niżej w tabeli, aż wreszcie spadniemy. Jednak teraz się utrzymamy, tego jestem pewien. Nawet się o to założyłem z naszym wspólnym kolegą. Mówi pan, że w 1982 r. spadek dał oczyszczenie. Może dziś byłoby podobnie. - Inne czasy, inny świat, jedyne co się nie zmienia, to że wciąż mam wąsy (śmiech). Wtedy degradacja dała oczyszczenie, dziś spadek byłby tragedią, dla klubu i dla miasta Gdańska. Widzimy, ile czasu odbudowują pozycję inne kluby, ale z wielu względów Lechia walczyłaby o powrót do Ekstraklasy jeszcze dłużej. Mamy liczne grono wiernych kibiców, ale myślę że spadek były katastrofą. Co innego jeszcze mnie martwi. Jak można być 15 lat w Ekstraklasie i nie zbudować bazy? Myślę, że to jest największa porażka naszego klubu. Mówią, że trudne czasy kształtują mocnych ludzi, a łatwe czasy ludzi miękkich. Wyście grali w butach marki "Wałbrzych", ale zdobyliście Puchar Polski. - Jak to jest, że kluby gdańskie dają zawodników klubom w Polsce, a nie do Lechii? Sam dałem chłopaka z rocznika 2013 z UKS Feyenoord do Lechii, widzę w nim samego siebie - ciąg na bramkę, gra do przodu. Proszę opowiedzieć o Feyenoordzie, jak to się stało, że ta marka jest obecna w Gdańsku? - Właścicielem szkółki jest Anglik Tom Gibney. Mamy w Gdańsku dwa roczniki 2012 i 2014, prowadzimy klub wspólnie ze Zbyszkiem Kowalskim, mamy 20 chłopaków, działamy bardzo spokojnie, nie gramy o wynik. Jacek Grembocki mówił tydzień temu, że Jakub Kałuziński, o którym ostatnio było głośno, jest dopiero materiałem na piłkarza. - Bardzo szanuję Jacka i jego zdanie, ale nie zgadzam się. Kałuziński ma fajne podanie otwierające. Wszystko zależy od niego - ma 20 lat, teraz się okaże, czy będzie grał w dużą piłkę. Moim zdaniem będzie. No chyba, że się mylę i skończy w Wieczystej Kraków (śmiech). Lechia Gdańsk Marcina Kaczmarka nie gra efektownie, a bardzo pragmatycznie i nieźle punktuje. - To szkoła jego ojca "Bobo" Kaczmarka. Wiem, że pracuje już długo na własny rachunek i odżegnuje się od wpływów ojca, ale jak to się mówi: matkę, ojca oszukasz, genów nie oszukasz. Marcin ma już prawie 50 lat, ale pewne schematy ma zakodowane głęboko w głowie. Mecz się zaczyna od 0-0 i jak nie popełnisz błędu, tak się skończy. Każdy z nas się buntuje przeciw rodzicom, a potem idzie w ich ślady. Pod jednym względem Marcin różni się od ojca - nie stawia tak chętnie na młodych. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ściągają z wypożyczenia Jana Biegańskiego, takie piękne bramki strzelał w I lidze, a teraz siedzi na ławce. Nie pojmuję też, dlaczego nie dostaje szansy Bassekou Diabate, ma w sobie ten element nieprzewidywalności, to się ma albo nie. On to akurat ma. Wybiera się pan w piątek na mecz Lechii z Widzewem? - Chyba nie. Nie lubię tego nowego stadionu. Lepiej czuję się na starym, bywam tam czasem posiedzieć. Nie ma już Lechii z Traugutta, nie ma baru "Max", który stanowił obowiązkowy przystanek w drodze na mecz. Czasem bywam w barze "pod rurami", ale rzadko, bo to już nie to samo. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA