Maciej Słomiński, Interia: Wielu sportowców nie radzi sobie z "życiem po życiu". Czy pogodziłeś się z tym, że nie jesteś już piłkarzem? Marek Zieńczuk, były zawodnik Amiki, Lechii, Ruchu, Wisły, obecnie trener młodzieży: - W wieku 38 lat w 2016 roku, gdy odchodziłem z Ruchu, byłem przekonany, że jeszcze z rok-dwa bym sobie poradził na najwyższym poziomie rozgrywek. Teraz już sobie głowy tym nie zaprzątam. Wciąż gram, ale już hobbystycznie. Na A klasę, gdzie występuję w barwach AS Pomorze, nie przyjeżdżam, by sobie postać, ale by grać i wygrać. Wciąż to lubię. Myślę, że to jest klucz do zrobienia kariery w jakiejkolwiek dziedzinie - trzeba to lubić. Mówiłeś o najwyższym poziomie, a czy rozważałeś grę np. w I lidze? - Tak, z tym, że tam zapotrzebowanie na graczy wiekowych nie jest zbyt wysokie. Potrzeba trenera, który zawodnikowi zawierzy, wyciśnie go jak cytrynę dosłownie do końca. Taki trener sporo ryzykuje, jak pójdzie dobrze to ok, ale jak źle, będą mówić dookoła, że ściągnął starego dziada, który nie dojeżdża. Gdy odchodziłeś w wieku 32 lat z Lechii, mówiono właśnie o "dziadzie", potem jeszcze 5,5 roku kopałeś z powodzeniem we wspomnianym Ruchu. Czy ten czas w barwach "Niebieskich" był po to, by udowodnić, że w Gdańsku się mylili? - Zabrakło cierpliwości i zaufania, późniejszy etap pokazał, że dałem radę. To, co przeżyłem w Chorzowie, wyobrażałem sobie, że stanie się moim udziałem w Lechii. W Ruchu w 2012 roku zdobyliśmy wicemistrzostwo i doszliśmy do finału Pucharu Polski, w 2014 roku trzecie miejsce w Ekstraklasie. W Gdańsku zabrakło kogoś takiego jak trener Waldemar Fornalik. Miał swój plan na przygotowanie do gry takich piłkarzy jak Łukasz Surma czy ja. Zatrudniając nas, wiedział czego się spodziewać, myślę że się nie zawiódł. Wracając do Gdańska zaryzykowałem, zrezygnowałem z pewnej kasy w Grecji. Zawsze miałem wysoką motywację do gry, ale tu, gdzie się wychowałem, była największa. Pół roku, które tu byłem, miało być wprowadzeniem do tego, co miało być później. Tylko tego później nie było. Albo inaczej: było, ale gdzie indziej. W Chorzowie-Batorym przy ulicy Cichej. - Na pierwszym treningu graliśmy na utrzymanie piłki, trener Fornalik mnie zawołał: "Co ty mówisz, że nie jesteś gotowy?". Następnego dnia zagrałem w sparingu, trener wyznaczył mnie do strzelania rzutu karnego i bicia stałych fragmentów. Liczby mówią za siebie. W barwach "Niebieskich" zagrałeś 157 meczów, w których zaliczyłeś 16 goli i 30 asyst. - Ostatnie lata to było ciągłe udowadnianie, że zasługuję na kontrakt. Szczególnie ważna jest końcówka sezonu, wtedy trzeba pokazać, że wciąż jest się potrzebnym. Dwa razy się udało, za trzecim już nie. Trener Fornalik miał inny plan. Z perspektywy czasu śmiem twierdzić, że mógł zaryzykować. W walce o utrzymanie najbardziej liczy się doświadczenie, tego w sezonie 2016/17 w Chorzowie zabrakło. Nikt nie zyskał, Ruch spadł z ligi, trener odszedł w trakcie sezonu, ja skończyłem karierę. Dziś już nie sprawdzimy, co by się stało, gdybym został i wspomógł drużynę. W polskiej piłce często jest tak, że pieniądze szczęścia nie dają. W Ruchu często kasy nie było, ale to jednoczyło szatnię. - Żeby była jasność, z Ruchem jestem rozliczony. Dziś słyszę, że w drugiej czy trzeciej lidze kontrakty są wyższe niż piłkarzy, którzy z Ruchem zdobywali medale. Nasza szatnia przypominała mi czasy komuny. Wszyscy byli biedni, wszyscy po równo nie dostawali kasy, nikt nikomu nie zazdrościł. Nie było czego. Jechaliśmy na tym samym wózku, przez co środowisko się konsolidowało. Trener Fornalik powtarzał, że kiedyś nasze pieniądze dostaniemy, ale to my wychodzimy na boisko i jak zagramy słabo, będzie się mówić o tym, a nie z czego ona wynika. Każdy pracował na swoje nazwisko, nikomu nie uśmiechało się być dziadem, dostać piątkę na boisku i potem mówić w prasie, że to przez pieniądze. To co osiągnęliśmy w Ruchu, na te warunki co mieliśmy, to było jak mistrzostwo Polski. Chorzowskiej szatni ton nadawała silna grupa krakowska. - Dojeżdżaliśmy codziennie z Krakowa w składzie: Rafał Grodzicki, Łukasz Surma, Łukasz Burliga, ja, wcześniej Andrzej Niedzielan. Prawie cały dzień spędzaliśmy razem. Analiza przed- i pomeczowa zawsze w aucie była. Bardzo dobrze wspominam ten okres. W Ruchu pracują bardzo mili ludzie. Skoro oni długo tam pracowali i długo wytrzymywali bez kasy, to my też mogliśmy. Dla nich była to coś więcej niż praca. I dla nas też. Nie kusiło cię, by na stałe przenieść się do Batorego? - Piłkarz musi stworzyć sobie azyl, w którym dobrze czuje się on i jego rodzina. Kraków był najrozsądniejszym wyborem. Mieliśmy tam przyjaciół, ludzi którzy nam pomagali, wśród których dobrze się czuliśmy, Kraków gwarantował odreagowanie stresu meczowego. Moje dzieci były szczęśliwe w krakowskich szkołach, do których chodziły wcześniej. To jest najważniejsze.