Maciej Słomiński, Interia: Wraca pan do Lechii Gdańsk po 8,5-letniej przerwie. Czy jest w Lechii ktoś, kto był w klubie wtedy i jest teraz? Michał Buchalik, bramkarz Lechii Gdańsk: - To dość zaskakujące, ale jest sporo osób z tamtego czasu, chociaż wiadomo, że nie są to piłkarze. Jeśli chodzi o sztab trenerski, jest trener Maciej Kalkowski, w klubie był wtedy również prezes Paweł Żelem, w innej funkcji niż dzisiaj. Jest Robert Dominiak, który mnie obejrzał pod względem zdrowotnym przed finalizacją transferu. Gdy byłem u niego na stadionie, wpadłem również na Darka Gładysia, wtedy trenera bramkarzy, który dziś pracuje w ochronie, wyściskaliśmy się serdecznie. Jest wreszcie Piotr Żuk, wówczas kierownik, dziś w innej roli, gdy usłyszał, że jest możliwość mojego powrotu, zadzwonił i powiedział, że bardzo się cieszy. Miło było to usłyszeć. Miło, że ludzie mnie pamiętają. Jak doszło do pana przejścia z Wisły Kraków do Lechii Gdańsk? Kiedy zaczęły się pierwsze rozmowy na temat tego ruchu? - Zaczęło się od telefonu od Pawła Primela, trenera bramkarzy Lechii Gdańsk, którego znałem ze współpracy w Wiśle Kraków. To było jakieś 10 dni przed świętami. Nie ukrywam, bardzo się z tego telefonu ucieszyłem, wiedziałem, że temat jest konkretny i poważny. Trener Primel nigdy mnie nie oszukał, zawsze był wobec mnie uczciwy, dlatego wiedziałem, że jeśli do mnie dzwoni to moje przejście do Lechii jest realne. Inaczej, by się nie odzywał. Spodziewał się pan tego telefonu? - Nie powiem, że byłem w szoku, za długo jestem w tym biznesie, ale nie, nie spodziewałem się. Bardzo pozytywne zaskoczenie. Ostatnie pół roku miałem słabe, trenowałem z drużyną Wisły, bez wielkich szans na grę. Jest pan teraz w trakcie przeprowadzki z Krakowa na Kaszuby. Nie jest tajemnicą, że pana żona Patrycja pochodzi z Chmielna. - Cała nasza rodzina cieszy się z przeprowadzki, a najbardziej nasz czteroletni synek Mikołaj, który z racji wieku, być może nie do końca ogarnia co się dzieje, ale będzie miał bliżej do dziadków i kuzynów. Moja żona wraca w swoje rodzinne stron, po ślubie od razu trzeba było wyjechać z Gdańska.... Dosłownie. Właściwie od razu po weselu, w prezencie ślubnym dowiedział się pan, że może szukać innego klubu. - No tak, śmialiśmy się ostatnio w gronie rodzinnym, że nasza podróż poślubna trwała 8,5 roku. Wracamy do domu, moja rodzina jest szczęśliwa, a to najważniejsze. Z perspektywy czasu ma pan żal do trenera Michała Probierza? Może nie o samą decyzję, a o formę i czas? Od razu po ślubie dostać taką informację nie jest chyba przyjemnie. - Pamiętam bardzo dobrze ten czas. Na początku miałem lekki żal, że nie dostałem więcej szans. Być może było tak, że trener miał już plan granie "swoim" bramkarzem. Po latach absolutnie do trenera nie mam żadnego żalu. Miał prawo podjąć taką decyzję i ją podjął. Patrząc po kilku latach tak musiało być, pojechałem do Chorzowa, zdobyłem medal, którego nikt nam nie wróżył. Zapracowałem na transfer do Wisły Kraków. Tak widocznie musiało być, wszystkie dzieje się w życiu po coś. Pan pochodzi ze Śląska, żona jest Kaszubką. Czy po ślubie musiał pan przyjąć "wyznanie" żony? Wiadomo, że Kaszubi są dość bezkompromisowi. Oczywiście, pytam żartem. - Jest równouprawnienie, nikt nikogo do niczego nie zmusza. Gdy pierwszy raz zasiadłem na łonie rodziny, szczególnie wśród starszyzny, nie do końca rozumiałem o czym jest mowa. Teraz już jest lepiej. Język kaszubski w gronie całej rodziny jest na porządku dziennym. Pan pochodzi ze Śląska, gdzie też panuje specyficzny dialekt. - Pochodzę z Rybnika, pamiętam, że w czasach szkolnych prawie wszyscy w mojej klasie umieli "godoć" po śląsku. Często na lekcjach języka polskiego wynikały z tego różne zabawne sytuacje. Ja uważam wszelkie regionalizmy za coś fajnego i wartego kultywowania. Wracając do spraw sportowych. Czy przy podpisywaniu kontraktu dostał pan informację, że będzie numerem dwa w bramce? Dusan Kuciak, przez lata, zdołał sobie wyrobić renomę w Ekstraklasie. Przed świętami, trener Tomasz Kaczmarek mówił mi, że na wiosnę Kuciak będzie najlepszym bramkarzem w lidze. Czy jest pan pogodzony z rolą rezerwowego? - Przy podpisywaniu umowy dostałem od klubu informacje, że przychodzę jako numer dwa. Dusan ma bardzo mocną pozycję, która nie wzięła się z niczego, mocno na nią pracował przez lata. Wiem, że zapewne zacznę rundę na ławce, ale swym zaangażowaniem, chcę zasłużyć, by moja przygoda w Gdańsku trwała dłużej niż pół roku. Istnieje teoria, że Dusan Kuciak broni lepiej, gdy czuje konkurencję. W sezonie 2017/18 jego rywalem do bramki był Oliver Zelenika, który nie rzucił mu rękawicy, dlatego Kuciak puścił wyjątkowo dużo bramek. - Na piersi mamy ten sam herb, pracujemy by klub był jak najwyżej w tabeli. Jestem po to, by naciskać oraz motywować pierwszego bramkarza. Nie jestem takim człowiekiem, który obraża się gdy grzeje ławę, chcę pracować, by być gotowym, gdy wejdę do bramki. Lechia Gdańsk. Michał Buchalik nowym bramkarzem Czy jest już pewne, że przejmie pan numer 1 na koszulce po Zlatanie Alomeroviciu, który odchodzi do Jagiellonii Białystok? - Wiadomo, że nie grają numery tylko zawodnicy, ale na pewno się nie obrażę, gdy dostanę "jedynkę" na plecach. Podczas poprzedniego pobytu w Lechii, miałem 1, byłby to fajny powrót do przeszłości. Podpisał pan z Lechią kontrakt zaledwie półroczny. Jakie warunki muszą zostać spełnione, by współpraca uległa przedłużeniu? - Nie będę zdradzał szczegółów mojej umowy, mogę powiedzieć, że są dwie opcje. Kontrakt zostanie przedłużony na kolejny okres jeśli sztab szkoleniowy będzie zadowolony z mojej postawy lub jeśli rozegram określoną liczbę minut. A jak pana obecna forma? Czego możemy się w Gdańsku spodziewać? - Miałem kontuzję, zerwałem więzadła krzyżowe w kolanie, to na szczęście to było pięć lat temu, teraz czuje się dobrze w treningach, chociaż niestety nie miałem możliwości ostatnio grać w Ekstraklasie. Dla bramkarza ważne jest też doświadczenie, swoje w bramce przeżyłem, dziś czuję się pewny swoich umiejętności i w dobrej formie. Chciałem zapytać o Wisłę Kraków. Który okres w jej barwach był dla pana najlepszy? - Były dwa sezony, które bym wyróżnił, gdy grałem prawie wszystko, od deski do deski. Gdy odchodziłem z Lechii do Ruchu rozegrałem właściwie wszystkie mecze, przychodząc do Wisły, za trenera Franciszka Smudy, byłem cały czas pod grą. Czułem się dobrze, potem niestety plany pokrzyżowała mi wspomniana kontuzja. Bardzo pozytywnie wspominam też Wisłę trenera Artura Skowronka. Bardzo słabo zagraliśmy na jesień, przezimowaliśmy w strefie spadkowej, ze sporą stratą do bezpiecznego miejsca w tabeli, były różne problemy, także natury pozasportowej. Te kłopoty nas zjednoczyły, zabrała się fajna, zgrana ekipa, jeden za drugiego wskoczyłyby w ogień. To będę pamiętał do końca życia, wyszliśmy wspólnie z bardzo dużego dołka i uratowaliśmy klub przed spadkiem, a nawet przed upadkiem. Spadek z ligi mógł oznaczać upadek Wisły Kraków. Czego będzie panu najbardziej brakować jeśli chodzi o Wisłę i Kraków? - Trudne pytanie. Przez siedem lat, trudno żeby nie zrodził się we mnie sentyment do Krakowa, który jest pięknym miastem. Tam urodził się nasz synek, zawsze będziemy tam z radością wracać. Ostatnie pół roku w Wiśle dla mnie było raczej średnie, ale zamierzam się od tego odciąć i patrzeć do przodu. Myślałem, że powie pan o rodzinie Sadloków. - Ewidentnie będzie mi brakowało Maćka Sadloka i jego rodziny. Spędziliśmy razem naprawdę sporo czasu razem w Wiśle, a wcześniej w Ruchu Chorzów. Mam nadzieję, że nasz kontakt się nie urwie. Ostatni mecz w Wiśle Kraków zagrał pan za trenera Petera Hyballi. Pamiętny mecz z Piastem Gliwice (3-4). Trener Hyballa to postać na pewno charyzmatyczna, wręcz kontrowersyjna. Jak pan go wspomina? - Nie jestem typem zawodnika, który ocenia czy trener jest dobry, czy zły. Na pewno trener Hyballa miał swoje bardzo mocne zdanie na wiele tematów. Treningi u niego były bardzo ciężkie, niektórzy wchodzili na kolanach do szatni. Znaleźli się tacy, którzy narzekali. Ja nie mam problemu z ciężką pracą, lubię widzieć że ona przynosi efekt, a nie zasuwanie tylko dla samego zasuwania. We wspomnianym meczu z Piastem Gliwice miałem nie grać, miał bronić Mateusz Lis. Zagrałem tylko dlatego, że żona Mateusza Lisa rodziła akurat w szpitalu. Mateusz pojechał do żony, trener mnie poprosił i mówi, że zagram, że widział moją pracę na treningach, że wierzy że sobie poradzę. Gdy zobaczyłem pierwszą połowę, gdy totalnie zmiażdżyliśmy Piasta pomyślałem sobie, że w sumie może ta ciężka praca na coś się przydała, że gramy jak maszyny. Po pierwszej straconej bramce coś w nas pękło, stanęliśmy i ostatecznie przegraliśmy, wygrany zdawałoby się mecz. Parę kolejnych meczów było w porządku, im dalej w las, tym mniej wychodziło, później już praktycznie nic i wiadomo jak to się wszystko skończyło. Stary rok się skończył, nowy zaczął. Czego życzyć w tych dziwnych czasach? - Zdrowia przede wszystkim. Znam na tyle siebie, że jeśli będę zdrowy, będę w stanie dużo dać drużynie Lechii Gdańsk. Wierzę w nas. Wiem, że jesteśmy w stanie osiągnąć fajny wynik na koniec sezonu. Marzy pan o europejskich pucharach? Czy jest to raczej zbyt wygórowany cel na ten sezon? - Trzeba stawiać sobie wysokie cele, tak w życiu, jak w sporcie. Nasza Ekstraklasa pokazuje, że jak masz zgraną ekipę możesz wiele osiągnąć. Byłoby to niezapomniane przeżycie pojechać i zagrać na jakimś fajnym obiekcie, w fajnym miejscu. To jest marzenie każdego zawodnika. Dla mnie każdy następny mecz jest najważniejszy, punktując otworzymy sobie drogę do grania w Europie. Rozmawiał Maciej Słomiński