Maciej Słomiński, Interia: Lechia Gdańsk zagra w sobotę w meczu Ekstraklasy z Radomiakiem Radom. Poprzedni mecz między tymi rywalami na tym szczeblu to wrzesień 1984 r. i wygrana gdańszczan 2-1, a pan zdobył jedną z bramek. O wiele bardziej niesamowite jest to, że wciąż jest pan aktywnym zawodnikiem, mimo 59 lat na karku! Aleksander Cybulski, zawodnik Lechii Gdańsk w latach 1983-1992: - Tamten mecz z Radomiakiem był pierwszym, w którym prowadził nas trener Michał Globisz. Wcześniej i później zajmował się głównie młodzieżą, wspaniały człowiek. Kolejkę wcześniej przegraliśmy 0-4 z Wisłą Kraków i zwolniono duet trenerów, który wprowadził Lechię do Ekstraklasy i zdobył Puchar Polski: Jerzy Jastrzębowski - Józef Gładysz. Byliśmy w trudnej sytuacji, ale na mecz z Radomiakiem przyszło 25 tysięcy widzów. Strzeliłem bramkę "na Akademię", słabo to pamiętam, ale wyczytałem w starej prasie, że byłem pod bramką, piłka trafiła we mnie i wpadła do siatki. Z czteroletniego pobytu Lechii w Ekstraklasie w latach 1984-88 najlepiej wspominam właśnie ten pierwszy sezon, graliśmy na entuzjazmie. Zaliczył pan wtedy najwięcej goli w jednym sezonie, bo cztery. - Grałem jako defensywny pomocnik, coś jak dzisiejszy Tomek Makowski, byłem człowiekiem od czarnej roboty. Czasem na lewej stronie obrony, później jak środkowy obrońca, na każdej z tych pozycji radziłem sobie przyzwoicie. Jest pan wychowankiem Bałtyku Gdynia, przy Olimpijskiej też pan grał w Ekstraklasie. - W 1980 r. awansowaliśmy do I ligi, byłem juniorem, ale już podstawowym zawodnikiem. Niestety, wojsko wzywało, obiecano mi, że zrobię sobie zdjęcie z karabinem i zaraz wrócę. W Ustce zamiast tygodnia spędziłem trzy miesiące, jak wróciłem w mundurze, większy o siedem kilo, to mnie chłopaki nie poznali, wyglądałem jakby mnie osy pokąsały. Nie byłem w formie i po linii stoczniowej poszedłem do Stoczniowca Gdańsk, nastąpiła wymiana - ja do Gdańska, a do Gdyni Wojtek Kałużny i bracia. W sezonie 1982/83 Stoczniowiec rywalizował z Lechią o awans do II ligi. Na mecz decydujący o awansie, na pusty zwykle stadion przy ul. Marynarki Polskiej przyszło kilkanaście tysięcy widzów. Lechia wygrała 2-0 po dwóch bramkach Marka Kowalczyka i zapewniła sobie promocję, ja grałem na tyle dobrze, że wpadłem w oko działaczom, którzy po sezonie ściągnęli mnie na Traugutta. To była w głównej mierze robota dziś już śp. panów Kazimierza Kuleszy i Jerzego Klockowskiego. W Lechii spędziłem dziewięć pięknych lat, tyle przygód, staram się pamiętać tylko te dobre rzeczy (śmiech). Zadebiutował pan w Lechii Gdańsk meczem o Superpuchar Polski z mistrzem kraju, Lechem Poznań. Pierwszy mecz i od razu trofeum. - I to w dodatku w moje 21. urodziny! W ogóle mam szczęście do Lecha. Debiut w Ekstraklasie, w Bałtyku Gdynia, też wypadł z tym rywalem. Jeszcze na starym stadionie na Dębcu wygraliśmy 2-1, jedna z gazet trójmiejskich przypisała bramkę Andrzejowi Zgutczyńskiemu, na szczęście krakowskie "Tempo" było czujne i zapisało tę bramkę komu trzeba, czyli mnie! Kolejny dowód, że media kłamią. - Media nie kłamią, tylko się czasem mylą. Dzięki tym debiutom mam sympatię do Lecha Poznań, w pierwszym meczu strzeliłem bramkę uczestnikowi pamiętnych mistrzostw świata w 1974 r., Piotrowi Mowlikowi. To był zaległy mecz z jesieni, rozgrywany w marcu. 1974 to rok szczególny dla polskiej piłki i dla pana. - No tak. Adidasy "Copa Mundial" wyszły na mistrzostwa świata w 1974 r. Gram cały czas tylko w nich albo w "World Cupach". Już dawno nie liczę ile ich zużyłem. Chociaż nie, raz zrobiłem wyjątek. Kiedy? - W Turynie, w meczu 1. rundy Pucharu Zdobywców Pucharów w 1983 r., gdy Lechia grała z Juventusem. Do Turynu pojechaliśmy w naszym sprzęcie Umbro, ale jednemu się odkleja kołnierz, drugiemu coś innego, no nie wyglądaliśmy wyjściowo. We Włoszech dostaliśmy sprzęt Pumy, pierwszy raz w życiu nie grałem w butach "Copa Mundial", być może dlatego przegraliśmy tak wysoko, aż 0-7. Jak kupuję nowe buty to tylko lewy, prawy jest w idealnym stanie, bo go nie używam. Mówi się "lewa noga do tramwaju", u mnie jest odwrotnie. Gram całe życie w jednym bucie starym, jednym nowym. Jak wyglądał mecz wyjazdowy z "Juve" z pana perspektywy? Przegraliście 0-7, wynik świadczyłby o tym, że wsiedliście na karuzelę i nie wiedzieliście, gdzie lewo, gdzie prawo? Byliście w końcu zaledwie beniaminkiem II ligi polskiej. - Trochę nam się nogi ugięły, gdy wyszliśmy na rozgrzewkę. Godzina 21, 40 tysięcy ludzi na Stadio Communale, race, nikt z nas nie grał przy takiej publice. 20 minut broniliśmy się dzielnie i graliśmy jak równy z równym, wtedy Tadziu Fajfer wyszedł do piłki, wpadł na niego Andrzej Salach i stało się nieszczęście. Potem poszło już z górki. Mecz został pozytywnie odebrany w kraju, doceniono, że zagraliśmy otwarty futbol. Na lotnisku w Gdańsku, czekało na nas sporo ludzi. Gdy dowiedzieliśmy się na zgrupowaniu na Węgrzech, że wylosowaliśmy Juventus, z sześcioma mistrzami świata, z Bońkiem i Platinim, byliśmy szczęśliwi - jak spaść to z wysokiego konia. To była najlepsza drużyna na świecie, plejada gwiazd. Nasz zespół był złożony z chłopaków z Trójmiasta, doszli Jurek Kruszczyński ze Szczecina i Maciek Kamiński z Bydgoszczy. Poza nimi byliśmy wszyscy z regionu. Jak to wytłumaczyć, że mimo 59 lat na karku, wciąż jest pan aktywnym piłkarzem? Chce się panu jeszcze? - Siedząca tu obok żona potwierdzi, że jestem w życiowej formie. Prowadzę wraz z Robertem Kugielem, IV-ligowy GKS Kowale. Poza tym gram w V lidze, w Spójni Sadlinki. Nie trenuję, gram tylko mecze. Gdybym zaczął trenować, jeszcze nie daj boże, doznałbym kontuzji. Przez całą karierę nie miałem żadnej poważnej i niech tak zostanie. Raz miałem zęby wybite w Szwecji, ale to nie jest kontuzja piłkarska. Za trenera Mariana Geszke w Lechii miałem zimą naruszone więzadła krzyżowe. I jeszcze, gdy Lechia grała rewanż z Juventusem Turyn u siebie, miałem uraz i nie mogłem grać. Co się stało? - Po wyjazdowym meczu w Turynie były dwa mecze ligowe - z Odrą w Opolu i Gwardią Warszawa w Gdańsku. W tym drugim zostałem trafiony w staw skokowy. Staw był trzy dni w gipsie, który przed samym meczem zdjąłem. Próbowałem na rozgrzewce rozbiegać, ale nie dałem rady. Na pewno bym grał w tym spotkaniu. Mecz Lechii z Juventusem został wybrany największym sportowym wydarzeniem XX wieku na Wybrzeżu. - Nie wiem, ile było ludzi na tym meczu? Biletów chyba nadrukowali ciut za dużo. Kolejka po bilety stała od stadionu do przystanku SKM Gdańsk-Politechnika. Przecież to jest dobre dwa kilometry! O tym dwumeczu powstała nawet książka. Autor inwestował w promocję, ale tu zadziałały bardziej tradycyjne metody. Roman Józefowicz przed jednym meczem zorganizował sprzedaż w barze "Max" i na pniu sprzedał wszystkie egzemplarze. - Romana poznałem prawie 40 lat temu, gdy przychodziłem do Lechii. Był czas, że miał miliony, dziś chyba nie ma (śmiech), ale nie narzeka, bo w ogóle się nie zmienił. Wszyscy go lubią i wszyscy znają. To dlatego, że jest zawsze sobą, ma dystans. Kto był najlepszym piłkarzem, z którym miał pan okazję grać? - W Bałtyku Gdynia grałem na lewej obronie, a przede mną na lewej pomocy grał "Dzidek" Puszkarz, co to był za piłkarz! Trener Marian Geszke ściągnął go w wieku 32 lat z jego ukochanej Lechii, żeby mógł zagrać w Ekstraklasie. Byłem z nim na wszystkich wyjazdach w pokoju, może pięć razy się odezwał, fantastyczny kolega. Janusz Kupcewicz to samo, znakomity zawodnik. W jednym szeregu z nimi stawiam Mirka Pękalę, z całej trójki zawodnik najbardziej kompletny, miał lewą i prawą nogę. Dzwonił do mnie kilka razy z Austrii, zapraszał nas. Przyszedł do nas ze Śląska Wrocław trochę zaniedbany, trener Wojciech Łazarek postawił go na nogi. To wtedy "Baryła" powiedział, że woli pijanego Pękalę od trzeźwego kogoś innego. W Bałtyku grałem też z niezwykle charyzmatycznym bramkarzem, śp. Stasiem Burzyńskim. Bałtyk wyciągnął go z więzienia z Opola i jeszcze kilka lat pograł. Niesamowita klasa, było widać, że grał w Wielkim Widzewie. Ma pan też na koncie epizody zagraniczne. - Grałem w Belgii w Jemappes, ale najlepiej wspominam szwedzki Hudiksvalls. Szlak przetarł tam obrońca Jurek Górski. Polskim piłkarzom wyrobił taką markę, gdy tam pojechałem mówili tylko o nim. Nauczyłem się po szwedzku, dogadam się bez problemu. Graliśmy o awans na drugi poziom ligowy, były baraże. A tam naprzeciw w zespole Gefle, Andrzej Borówko i Jerzy Kaziów. Byli piłkarze Olimpii Poznań, z którymi w 1988 r. Lechia przegrała w barażu i spadła z ligi na długie lata. Zacząłem się szczypać, czy jestem w Szwecji czy w Polsce. Wrócił pan jeszcze na chwilę do Lechii. - Przyjechałem ze Szwecji, przy Traugutta grano wtedy pod szyldem "FC Lechia". Drużynę przejął ówczesny trener roku, śp. Adam Musiał, zapytałem, czy mogę potrenować. Supertrener i superczłowiek. Pozwolił tym swoim sznaps-barytonem: "dobra, trenuj". Przez tydzień, jak zobaczył mnie w treningu, wkurzył się: "co nic nie mówiłeś, że grałeś?". Ktoś chyba źle coś policzył, bo z końcem rundy jesiennej skończyła się kasa. Na wiosnę graliśmy już na oparach, nie było szans na awans. O żadnym z trenerów nie powiem nic złego, a kilku ich miałem. Od każdego coś wziąłem dla siebie. Od których najwięcej? - Od Wojciecha Łazarka i Bogusława Kaczmarka. To zresztą piłkarscy "ojciec i syn". "Bobo" wiele czerpał z "Baryły", nie tylko na boisku, ale również jeśli chodzi o bon moty. W "kitach" byli najlepsi. "Jak nie umiesz grać, to chociaż wyglądaj" albo "Grają jakby się surowego mięsa najedli". Jak Łazarek nie był pewny czyjejś dyspozycji przed ważnym meczem, brał delikwenta na rozmowę indywidualną. Upodobał sobie Zenka Małka. Mnie też pytał: "Oluś, pójdziesz na Iwana?". Pytał tak długo, aż uzyskał satysfakcjonująca odpowiedź. Obaj ci szkoleniowcy uczyli rzeczy, które potem przydawały się na boisku. Dziś sam pan jest trenerem. Ostatnio Pomorze obiegła szokująca wiadomość, że sędzia usunął pana jako trenera z ławki GKS Kowale w meczu z Gromem Nowy Staw. A pan przecież spokojny jak Pacyfik. - Ja już się teraz w ogóle nie denerwuję na meczach, do 76. minuty jestem zawsze bardzo spokojny (śmiech). Co nerwów straciłem przez piłkę to ja tylko wiem i może żona. Mówią, że nie jestem łatwym partnerem dla sędziów. Nie prowadziłem drużyny na najwyższych szczeblach, moje największe osiągnięcie to doprowadzenie KS Chwaszczyno do III ligi z A klasy. Dużo widziałem arbitrów, wiem, jak reagują na zawodników, mam skalę porównawczą. No zagotowałem się... Nie dość, że jest pan trenerem seniorów GKS Kowale w IV lidze, szkoli dzieci w tym klubie, to jeszcze gra w klasie okręgowej i to 100 km od domu. Jak pan to godzi? - Mój serdeczny przyjaciel jest trenerem Spójni Sadlinki. W Spójni przede wszystkim wykonuję rzuty wolne, czasem mi już tlenu brakuje. Właśnie urodził mi się czwarty wnuk, Kubuś, może dadzą mi strzelić karnego, to zrobię kołyskę? Mogłoby być jak w piłce ręcznej, że wchodzę tylko na stałe fragmenty gry. Nikt tam na nikogo nie huczy, przyjemnie się gra. Tamtejsza pani wójt wspiera piłkę nożną, teraz pozyskali 200 tysięcy złotych unijnej dotacji, by wybudować stadion. Dwa lata grałem w A klasie w rezerwach GKS Kowale, teraz odnowiłem kontakty w Sadlinkach... Katarzyna Iwańska, żona Aleksandra Cybulskiego: - Obiecywałam, że nie będę się wtrącać, ale muszę sprostować. Dwa lata temu oficjalnie skończyłeś karierę. Ty jesteś pazerny na te pożegnania i puchary! No właśnie, ile miał pan pożegnań? - Żadnego! Nie było takiej potrzeby, mimo 59 lat na karku nie zamierzam kończyć grania. Dalej przebywam z młodymi ludźmi i taki się czuję. Wciąż mnie to cieszy i bawi. Ma pan jakiś plan, kiedy ze sceny zejść niepokonanym? - Bolała mnie noga i chciałem skończyć, ale jak na złość przestała. Pomyślałem: czemu mam nie pobiegać, jak mi to sprawia przyjemność? Cieszę się, że młodym mogę coś przekazać z mojego doświadczenia. Przede wszystkim, jak się na boisku ustawiać, bo jak stara piłkarska prawda mówi: "lepiej mądrze stać, niż głupio biegać". Żona policzyła, że zacząłem właśnie 41. sezon, mam ponad 1000 meczów ligowych na koncie. Jaki ma pan plan na weekend? - O 11 GKS Kowale gra z Lechią II Gdańsk, potem chętnie bym pojechał na mecz Ekstraklasy Lechia - Radomiak, ale jadę do Sadlinek - gramy z Wisłą Korzeniewo. Musimy się spiąć, bo na razie w trzech meczach mamy okrągłe zero punktów. Na początek przegraliśmy 0-2 z Kolejarzem Chojnice, potem 1-3 ze spadkowiczem z IV ligi Powiślem Dzierzgoń, wreszcie z 0-8 Pomezanią Malbork. W której też pan grał. - Tak, Pomezania była wtedy w II lidze. Ściągnął mnie tam pan trener Jerzy Jastrzębowski. Nie przeszliście na "ty"? Przecież znacie się tyle lat. - Nie. Szacunek wobec trenera obowiązuje. Ponad 70 lat na karku, fajnie że jakiś czas temu pana macierzysty Bałtyk dał pracę "Jastrzębiowi", legendzie trójmiejskiej piłki. - Bałtyk, którego jestem wychowankiem, to fajny klub. Stasiu Rajewicz tam działa, pozytywna postać, chociaż trochę mam pretensji. Gdy miałem 28 lat, napisał o mnie w "Głosie Wybrzeża"" "drzewa umierają, stojąc". A to było 30 lat temu! Ciekawe co by dziś o mnie napisał? Jak pan ocenia obecną drużynę Lechię Gdańsk i Ekstraklasę? - Podoba mi się Lech Poznań, bardzo dobra drużyna. A Lechia? Brakuje rozgrywającego, nie ma nikogo "na kierownicy", kogoś takiego jak Abodu Razack Traore. Mimo to uważam, że Lechia powinna walczyć o puchary. Ja zagrałem tylko w Pucharze Lata. W 1985 r. z trenerem Łazarkiem pojechaliśmy do Czechosłowacji, do Sparty Praga. Impreza była taka, że celnicy chcieli wagon odczepiać. Na szczęście jeden z nich kojarzył trenera Łazarka i mówi: "panie trenerze, bardzo pana szanuję, proszę jechać dalej!". Rozmawiał Maciej Słomiński