Maciej Słomiński, Interia: Jest pan wychowankiem Lechii Gdańsk, ale mam wrażenie, że najbardziej pamiętną bramkę strzelił pan właśnie Lechii w jej domu przy Traugutta. Jerzy Jastrzębowski, trener Bałtyku Gdynia: - Debiutowałem w seniorach w wieku 16 lat. W wieku 23 lat zostałem powołany do wojska. Siedzibą Pomorskiego Okręgu Wojskowego była Bydgoszcz i tamtejszy Zawisza miał na ręku silniejsze karty niż Lechia. Najpierw spędziłem dwa tygodnie w tzw. "unitarce" na Słowackiego we Wrzeszczu, przyjechał specjalnie po mnie kapral, nie mogłem jechać sam, byłem przecież przed przysięgą. W Zawiszy trener Bronisław Waligóra zorganizował testy, grałem w II lidze. Tak się złożyło, że przyjechaliśmy na Lechię, kopnąłem taką "świecę" do góry, bramkarz gospodarzy, Krzysztof Słabik, krzyknął "Moja!", by nagle ujrzeć piłkę w siatce. W Zawiszy grał wtedy 18-letni Zbigniew Boniek. - Nie chcę mówić o przyjaźni, ale mieliśmy ciepłe, serdeczne relacje. Zapowiadał się na dobrego piłkarza i takim został. Karierę piłkarską zakończył pan przedwcześnie, przed trzydziestką. - Byłem zawodnikiem II-ligowej Goplanii Inowrocław. W przerwie zimowej pojechaliśmy wypocząć z żoną w góry, do Karpacza-Bierutowic. Prozaiczna historia: trzyletni syn złamał nogę w udzie, wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja, obie nogi w gipsie, żona nie dawała rady, musiałem pomóc jej zająć się dzieckiem. W międzyczasie władze klubu rozwiązały ze mną umowę, zostałem zwolniony z etatu na którym byłem. Uniosłem się honorem, powiedziałem że jak tak, to ja kończę karierę! Dziś myślę, że mogłem schować honor do kieszeni. - Wyszło to panu na dobre, bo przygodę trenerską zaczął pan z przytupem - od Pucharu Polski, który zdobył pan z III-ligową Lechią w 1983 r., by w nagrodę zagrać z wielkim Juventusem Turyn. - Celem był awans do II ligi, gdyby go nie było, zostalibyśmy zwolnieni z pracy. Puchar Polski, nie chcę mówić, że był przy okazji, ale wyszedł niejako niechcący. To nas napędzało, każda kolejna pokonana przeszkoda. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie <a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">Sprawdź!</a> Jaki był sekret waszego sukcesu? - Przede wszystkim mieliśmy utalentowanych zawodników. Jacek Grembocki, Darek Wójtowicz, potem doszedł Jurek Kruszczyński i wielu innych. Każdy z nich chciał się wybić, byliśmy bardzo głodni. Wielu było wtedy głodnych za komuny, jednak nie każdy zdobywał Puchar Polski. - Nie ukrywajmy, lekceważono nas. Przyjeżdżały ligowe tuzy i myśleli, że wygrają z nami na jednej nodze. Widzew grał wtedy regularnie w pucharach, Ruch Chorzów był w ligowej czołówce. Ze Śląskiem Wrocław, ówczesnym liderem Ekstraklasy, wygraliśmy po dogrywce, trzy tygodnie po zakończeniu rundy w III lidze. Dziś raczej nie do pomyślenia. Bardzo solidnie trenowaliśmy, była współpraca z AWF. No właśnie o treningi chciałem spytać i pana nominalnego asystenta Józefa Gładysza. Pracowaliście na równych prawach, czy była hierarchia? - Na równych absolutnie, pod takim warunkiem podjęliśmy pracę. Poza tym muszę przyznać, że Józek z tym swoim zaciętym charakterem, odpowiadał za sprawy motoryczne. Wszystkie ścieżki na górce między stadionem i szpitalem drużyna znała na pamięć.