Fakt, że Legia Warszawa i Raków Częstochowa grają w fazie grupowej europejskich pucharów, w związku z czym mają o wiele więcej meczów do rozegrania niż reszta polskiej ligi, miał być wielkim atutem Lecha Poznań. On się nie zakwalifikował, ale dobrze pamięta z zeszłego sezonu, że taka gra co trzy dni w polskich warunkach jest trudna i obciążająca. Tymczasem ten fakt i te obciążenia rywali wykorzystuje nie on, a znakomicie punktujący Śląsk Wrocław trenera Jacka Magiery. Lech Poznań tymczasem po koszmarnym odpadnięciu z walki o fazę grupową w Europie z niżej notowanym słowackim Spartakiem Trnava, na dodatek po meczu bez walki, z czym kibicom Kolejorza trudno się jest do tej pory pogodzić, zanotował już kolejne fatalne wyniki. Chociażby 0:5 z Pogonią Szczecin, co jest porażką o większym znaczeniu prestiżowym niż dla układu tabeli. Był to wynik który spoliczkował kibiców Lecha w drugą część twarzy, gdyż przeciwna piekła jeszcze po Spartaku Trnava. Po tej klęsce jednak poznaniacy potrafili rozbić Puszczę Niepołomice, co jeszcze nie jest zaskakujące, a także mistrza Polski Raków Częstochowa, co nadaje całej sprawie dodatkowo absurdalnego wymiaru. Intelektualnie trudno bowiem za Lechem nadążyć, sportowo - jeszcze trudniej. Tu nic nie ma sensu, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że ten Lech jeszcze kilka dni temu, pod koniec meczu z Jagiellonią Białystok miał szansę być liderem Ekstraklasy. On, a nie świetnie punktujący Śląsk Wrocław trenera Jacka Magiery, który na dodatek zlał go niemiłosiernie tej jesieni 3:1. To będzie gratka. Piłkarski mundial na wyciągnięcie ręki polskich kibiców O co chodzi z Lechem Poznań? Próba szukania odpowiedzi na pytanie, o co w tym wszystkim chodzi, jest o tyle bez sensu, że zanim mecz z Jagiellonią Białystok się skończył - a miał się skończyć pewnym 3:0 dla Lecha - szansa uleciała. Jagiellonia bowiem wyrównała i to nie jest żart. A gdyby za mało było wesoło w Poznaniu, to wyrównała po kuriozalnym błędzie poznańskiego obrońcy Alana Czerwińskiego, który w doliczonym czasie postanowił powalić rywala w polu karnym przez klasyczne wazari, jakby pierwszy raz był na boisku. Kibice Lecha mają zresztą więcej takich ulubieńców. Zalicza się do nich bramkarz Bartosz Mrozek, który zastąpił - i tu uwaga - krytykowanego Filipa Bednarka. Dochodzi do tego Filip Szymczak, Barry Douglas i wielu innych graczy, a logicznego majstersztyku całej opowieści dodaje fakt, że trener John van de Brom właśnie odbudował niektórych graczy skazywanych na sportowy zgon. Wykopał ich spod ziemi i nagle okazało się, że nie tylko Kristoffer Velde (awansujący z największej niedojdy do miana najlepszego skrzydłowego ligi), ale i Adriel Ba Loua potrafią grać i strzelać. John van den Brom potrafił stanąć na udeptanej ziemi z kleszczem pustoszącym organizm Mikaela Ishaka. Kleszczem, którego nikt - łącznie ze Szwedem - nie zauważył, ale spadek formy największego asa Lecha po boreliozie zauważyć było już łatwo. I Mikael Ishak odrodził się na przekór krętkom, na pohybel bakteriom, co sprawiło, że kibice Lecha odetchnęli z ulgą i powitali jutrzenkę lepszych czasów pod opieką Papy Ishaka. Przedwcześnie. To jednak Lech Poznań, mistrz sytuacji "za wesoło już tu jest". On jest jak pani w przedszkolu, która pilnuje, gdzie zabawy kres. Lech wkroczył z całą mocą swych zdolności schrzanienia wszystkiego, co wydaje się nie do zepsucia i sprowadził kibiców Kolejorza w dół adekwatny do tej pory roku i sezonu. Do remisu 3:3 z Jagiellonią przy prowadzeniu 3:0 dodał jeszcze remis z Cracovią 1:1 przy prowadzeniu 1:0. Prowadził, miał sytuacje, a jednak z biegiem czasu kibice Lecha mogli czekać na nieuchronną bramkę wyrównującą rywali jak na rodzica z wywiadówki. I oczywiście doczekali się. To w końcu Lech Poznań, który w każdym kolejnym sezonie jest tak samo wielkim kandydatem na mistrza Polski, jak i na króla przypału.