Może ta myśl kwitła w głowie trenera Johna van den Broma od początku. Może podjął ją po treningach na sztucznej murawie, o której kurtuazyjnie mówił, że nie robi mu różnicy, ale to oczywiste, że robić musi. To inna trawa, inne boisko. Opowieści o tym, że "wszystko jedno" należy puścić między bajki. Ona drastycznie różni się od trawy naturalnej, do tego stopnia, że do UEFA kierowano nawet wniosku, by klubom skandynawskim, rosyjskim i nadbałtyckim zakazać gry na takich murawach. W każdym razie Lech zawsze miał problem ze sztuczną trawą, czy to w Szwecji, czy Norwegii, czy na Litwie, czy Islandii, czy w Rosji. Zawsze, jak świat światem. Powiedzieć, że gra się tu gorzej nie uchodzi, ale można przygotować na to taktykę. I trener van den Brom przygotował coś, co nazwalibyśmy okopaniem się i przeczekaniem. Może zdecydował o tym już przed meczem, gdy na północy Norwegii zaczęło lać i wiać. Mikael Ishak, szwedzki napastnik Kolejorza, to człowiek sukcesu i nie powiedzielibyśmy o nim, że jest kunktatorem, który zagina rzeczywistość swymi wypowiedziami. Kiedy więc stwierdził, że polana wodą sztuczna murawa to rodzaj ślizgawki, należy mu wierzyć. Tu piłka mknie o wiele szybciej, tu łatwo wszystko schrzanić. A Lech za żadne skarby schrzanić nie chciał. Lech Poznań wyszedł nie przegrać z Bodo Glimt Nie usprawiedliwiam go, bo nazwanie meczu Lecha "słabym" jest zasadne. "Hańba" jednak to już za wiele, gdyż Lech zagrał słaby mecz z premedytacją. Wiedział, że nie ruszy z posad świata w Norwegii, może to jednak zrobić w Poznaniu, o ile nie przywiezie z Bodo jakiegoś 0-1 czy jeszcze gorszego wyniku. Wyszedł, by nie przegrać i nie przegrał. Stąd ta taktyka rodem z początków meczu z Villarreal, stąd takie ustawienie środka i brak ochoty na wykorzystanie ofensywnych harców Norwegów. Bo było to ryzykowne. Sytuacja Filipa Marchwińskiego łatwo może zamazać ten obraz. Zawsze można powiedzieć, że gdyby "wonderkind" trafił z kilku metrów do odkrytej bramki, to Lech by wygrał. Gdyby... gdybanie nie zmieni faktu, że statystyki tego meczu są dla Lecha koszmarne i cała dyskusja o jego grze przypomina tę, z mundialu w Katarze, gdy Czesław Michniewicz też wychodził na mecz nie przegrać, zamiast rozpocząć husarską szarżę bez względu na koszty. Lech Poznań może teraz najuczciwiej powiedzieć: zagraliśmy jak zagraliśmy, ale nie skończyliśmy naszej wypowiedzi. Cała ta bowiem zawierucha wokół meczu mistrzów Polski, ataki na nich jako bojaźliwe niedojdy i obrona ich z uwagi na wynik z FK Bodø/Glimt, które lało u siebie AS Roma, Celtic Glasgow i wielu innych mają bowiem określony kontekst. Jest nim rewanż w Poznaniu. Liga Konferencji dla Lecha jest kontekstowa Zagranie takiego meczu jak Lecha w Bodo np. w lidze nie dałoby się niczym uzasadnić. W dwumeczu pucharowym jednak cel jest określony innymi kategoriami. Kolejorz wiedział, że ma za tydzień inną murawę i swoją publiczność, że to jest atu. Może wtedy na nowo rozdać karty i lewa będzie do wzięcia, o ile nie przelicytuje w Norwegii. I tak zrobił. Zwłaszcza, że van den Brom widział wyraźnie, iż jego zespół w połowie lutego nie ma wysokiej formy. Asekuranctwo? Być może, ale Liga Konferencji to wydarzenie kontekstowe. To wielka przygoda dla kibiców, ale i koło ratunkowe rzucone polskiej piłce klubowej. Tu można nabić punktów, poprawić współczynnik, o ile nie pozwolimy się za szybko wyrzucić z rozgrywek. Dlatego Lech w Norwegii zagrał bez meldunku i na blotkach, dlatego oglądało się to źle, a statystyki pomeczowe - jeszcze gorzej. Bo w Poznaniu może zameldować za sto i ugrać.