Aż do XXI wieku Lech Poznań nie mógł się pochwalić zbyt wielkimi osiągnięciami w europejskich pucharach. Owszem, rozegrał sporo doskonałych meczów, ale miał problem z eliminowaniem renomowanych rywali i nie udawało mu się to w zasadzie wcale - jedynie w 1990 roku Poznańska Lokomotywa wyrzuciła z rozgrywek wysoko notowany wówczas Panathinaikos Ateny. To jednak wszystko, a pamiętajmy że zwłaszcza w latach osiemdziesiątych polskie kluby nie były notowane tak nisko jak dzisiaj. Potrafiły dochodzić naprawdę daleko i eliminować bardzo wysoko notowanych przeciwników, że wspomnimy chociażby pucharowe podboje Widzewa Łódź. A przecież Lech w 1983 roku odebrał Widzewowi prymat w kraju i pokonał go chociażby w pamiętnym meczu z 26 marca 1983 roku, jednym z najlepszych pod względem poziomu meczów tamtej epoki w Polsce. A jednak w Europie nie odegrał takiej roli. Kolejorz był zespołem, który wyspecjalizował się w traceniu ogromnych szans w tym sensie, że potrafił zagrać bardzo dobry, żeby nie powiedzieć obłędny pierwszy mecz z dużą potęgą i zmarnować wszystko w rewanżu. Tak działo się wielokrotnie, chociażby w pamiętnym boju w 1990 roku z Olympique Marsylia, w którym poznaniacy wygrali pierwszy mecz z najlepszą drużyną świata 3-2, by przegrać rewanż aż 1-6. Tak stało się z Borussią Mönchengladbach, gdy Lech przywiózł z Niemiec korzystny remis 1-1, po czym uległ u siebie. Wreszcie podobnie ułożyło się z FC Barcelona, w wypadku której Kolejorz nie utrzymał dobrego wyniku z Camp Nou. Pierwszy występ Lecha w Pucharze Europy także miał taki scenariusz, a był to występ z nie byle kim, bo mistrzem Hiszpanii. Na początku lat osiemdziesiątych Real Madryt i FC Barcelona przeżywały pewien kryzys, a mistrzostwo zdobywały wtedy kluby baskijskie - Real Sociedad San Sebastian i Athletic Bilbao (pierwszy był nawet w półfinale Pucharu Europy). To na Basków trafił Lech. Lech Poznań spóźniony w Europie Poznaniacy w pucharach zaczęli grać relatywnie późno - debiutowali dopiero w 1978 roku, gdy większość dużych polskich klubów miała już napisaną jakąś europejską historię. Kolejorz zaczynał i to z grubej rury, bo Athletic Bilbao budził w Poznaniu wielkie emocje. Miasto oblepione było nalepkami, na których niebieska lokomotywa idzie na zderzenie czołowe z hiszpańskim bykiem w pasiastej, biało-czerwonej koszulce Athleticu. I rzeczywiście, pierwszy mecz przy Bułgarskiej w Poznaniu wyglądał jak zderzenie byka z lokomotywą. Hiszpanie zostali zmieceni z powierzchni ziemi przy bardzo dużej przewadze poznaniaków. Tak dużej, że wynik 2-0 uznano za bardzo niski i szczęśliwy dla Athleticu Bilbao. Liczba zmarnowanych przez Lecha okazji na kolejne gole byłą zatrważająca, ale i budująca przed rewanżem. - To bez znaczenia - powiedział wtedy hiszpański trener Javier Clemente. - Athletic Bilbao jest zespołem swego boiska i swej twierdzy San Mames. Ile by nie przegrał na wyjeździe, u siebie odrobi. Gdybyśmy przegrali w Poznaniu nawet 0-5, u siebie wygramy 6-0. Wiedział, co mówi. San Mames była rzeczywiście baskijską twierdzą, na dodatek bardzo nowoczesną jako arena niedawnego mundialu Espana'82. W Polsce nikt nie miał takiego obiektu, także Lech. Stadion w Poznaniu był dość nowym, ale miał archaiczną konstrukcję na wałach ziemnych. No i pozbawiony był sztucznego oświetlenia, które pojawiło się dopiero w 1986 roku. To był jeden z argumentów Athleticu Bilbao. Wiele meczów, które Lech rozgrywał w europejskich pucharach, to opowieści nadające się na film, książkę, przekazywane z ust do ust przez pokolenia, ale pod względem natężenia zdarzeń różnego rodzaju rywalizacja z Baskami w 1983 roku przebija chyba je wszystkie. Wydarzyło się wtedy wyjątkowo dużo. W samym rewanżowym spotkaniu w Bilbao mieliśmy przecież rozmaite zwroty, jak odpalenie przez Athletic świateł, których Lech nigdy dotąd nie widział; wpuszczenie poznaniaków na trening na murawę suchą, która potem została obficie zlana wodą, przez co trener Wojciech Łazarek chciał zmieniać zawodnikom obuwie, ale bramy były już zamknięte; szybka kontuzja Henryka Miłoszewicza, który zszedł z boiska bardzo wcześnie i zdemolowało to taktykę Polaków (zmienił go Janusz Małek, którego niebawem też trzeba było zmienić); wreszcie słynny łamacz nóg Andoni Goikoetchea zwany "Rzeźnikiem z Bilbao", który połamał nogi Diego Maradonie czy Berndowi Schusterowi. - On był jak szeryf, który kopem otwiera drzwi saloonu i wali wszystkich po gębie, żeby mieć spokój od początku - opisywał go trener Wojciech Łazarek. Goikoetchea nikomu z Lecha nóg nie połamał, aczkolwiek lider poznańskiej drużyny, wrażliwy na urazy Mirosław Okoński przyznawał, że się go obawiał. Nie połamał, bo nie musiał - Athletic wygrał 4-0 i rzeczywiście odrobił straty z Poznania po bardzo słabej grze mistrzów Polski. - Splotło się tak wiele spraw, tak wiele czynników - wspominał Wojciech Łazarek, który po meczu w Bilbao wpadł do szatni i nakrzyczał na zawodników. Oberwało się zwłaszcza Józefowi Szewczykowi, jednemu z najlepszych i najpewniejszych obrońców Lecha, który tym razem wypadł bardzo słabo i zawiódł zupełnie. Trener Łazarek opowiadał: - Nawrzeszczałem na Józia. Że takie mu motyle latały nad głową, a on nie reagował. Nawrzeszczałem na tego poczciwinę i do dzisiaj mam wyrzuty sumienia. Nie wiedziałem jednak wtedy jeszcze, co było tego powodem. Gdybym wiedział... Powodem była jedna z największych tragedii, jaka dotknęła Lecha Poznań i jego piłkarzy. Światła wybiły na wierzch tragedię obrońcy Lecha Mirosław Okoński: - Nie dziwię się trenerowi Łazarkowi. Józiu rzeczywiście wyprawiał wtedy przedziwne rzeczy. Nawet nie chodzi o to, że słabo grał, tylko że tak dziwnie. Nie trafiał w piłki, wybijał je jakoś głową zamiast nogą, nieczysto. Nigdy tak nie robił. Gwiazda Lecha tamtej epoki wie, co mówi, bo przecież w 1977 roku to właśnie z Józefem Szewczykiem pojechał na zgrupowanie kadry narodowej, by w niej zadebiutować u Jacka Gmocha. Tylko tych dwóch piłkarzy powołał wtedy selekcjoner na mecz ze Szwecją. - To był obrońca dużej klasy, reprezentacyjny. Zawsze taki pewny. Pamiętam, że grał z wielkim luzem, jakby przychodziło mu to od niechcenia. Czyścił, wybijał, jeszcze zawsze jakąś radę dał - opowiada Mirosław Okoński. - Dla mnie to był pewien wzór spokoju na boisku, taki boiskowy tatuś razem z Teodorem Napierałą, z którym zresztą zawsze się trzymał. To byli wielcy przyjaciele i dla filary Lecha. I gracz tej klasy akurat w najważniejszym meczu Kolejorza zaliczył tak słaby występ! Mariusz Niewiadomski, inny as napadu Lecha, wspominał, że Szewczyk i Łazarek mieli po meczu "ostrą wymianę zdań". W jej trakcie obrońca wykrzyczał, że on nic nie widział w trakcie meczu. - Tam, w Bilbao mieliśmy bardzo nietypowe oświetlenie - przypomina Niewiadomski. - Nie było jupiterów, tylko reflektory wokół korony. Boczne światło oślepiało go. Przy czym Józef Szewczyk utrzymywał, że nie tylko go oślepiało, ale że ściemniło mu się przed oczami i że czuł ból od tych jupiterów. Różne wymówki piłkarze wymyślają po porażkach, ale trener Łazarek skleił to z nietypowym zachowaniem obrońcy i doszedł do wniosku, że on nie dorabia teorii, ale faktycznie miał problem ze wzrokiem. Lechitę wysłano do okulisty. Kolejny był onkolog. Mirosław Okoński: - Nie wiem jak to się właściwie stało, bo Józiu nigdy się na nic nie skarżył. Teraz myślę, że może go bolało wcześniej i czasem nie widział, ale chował to w sobie, żeby się nie usprawiedliwiać i dopiero podczas awantury w Bilbao to wykrzyczał. Sam już nie wiem. Może rzeczywiście coś tak potwornego może się objawić tak nagle. Piłkarz Lecha Poznań był nie do uratowania Lekarze nie byli pewni, jak rozwinęła się choroba, ale nie wykluczali, że ostre światła w Bilbao mogły ją uwypuklić. Wyszła wtedy z ukrycia i dała objawy. Nie mieli wątpliwości co to jest - złośliwy nowotwór gałki ocznej, którą Józefowi Szewczykowi usunięto. - W jednej chwili się człowiek dowiaduje i wszystko się wali. Mój Boże, i to akurat Józiu... taki poczciwy człowiek, taki kolega. Jeszcze teraz się wzruszam, wciąż mnie ściska - opowiada po bez mała 40 latach Mirosław Okoński. Amputacja gałki ocznej nic nie dała. Rak atakował dalej. Józef Szewczyk poddał się kuracji, bezskutecznie. Niecałe sześć lat po meczu w Bilbao już nie żył - po meczu, który rzecz jasna był jego ostatnim. Tragedia wstrząsnęła Lechem, całym klubem i kibicami, którzy początkowo także psy wieszali na Józefie Szewczyku za najgorszy mecz w jego karierze. Najgorszy w każdym tego słowa znaczeniu. Nikt wtedy nie znał powodu, jak zwykle znaliśmy jedynie wycinek rzeczywistości. Józef Szewczyk był z Lechem dwukrotnym mistrzem Polski. W edycji 1983 stanowił jego opokę. W edycji mistrzowskiej 1984 rozegrał jedynie dziewięć spotkań, do meczu z Cracovią 24 września 1983 roku - cztery dni przed światłami San Mames.