Sebastian Staszewski, Interia Sport: - Pamiętam taką scenę z Reykjavíku: po porażce 0:1 z Víkingurem trener John van den Brom siedział samotnie na lotnisku, z głową schowaną w dłoniach. Po tym beznadziejnym meczu wyglądał na załamanego. Dziewięć miesięcy później Lech Poznań pokonał we Florencji Fiorentinę 3:2 i - chociaż odpadł z Ligi Konferencji Europy - osiągnął najlepszy wynik w historii. Jak długa to była droga? Piotr Rutkowski: - Długa, bardzo długa... Trwała aż 20 meczów. W historii polskich występów w pucharach nikt nie rozegrał tylu spotkań w jednym sezonie. Ba, nawet w Europie taki wynik osiągnęły tylko cztery kluby. - A ja nie opuściłem żadnego z tych dwudziestu meczów. Dzięki temu mam przekonanie, że nasz sukces nie wziął się z niczego, że nie jest przypadkiem. Z bliska widziałem początek i koniec tej przygody. W trakcie rozmowy zachowajmy więc pewną chronologię. Wszystko zaczęło się w Poznaniu. Był początek lipca, przedsionek eliminacji Ligi Mistrzów. Pokonaliście Karabach Agdam 1:0 i do Azerbejdżanu polecieliście pełni nadziei... - Po pierwszej minucie w Baku prowadziliśmy 1:0! Później zaczęła się jednak katastrofa. Straciliście aż pięć bramek. To musiało być bolesne. - Tak, chociaż byłem świadomy, że będzie trudno wyeliminować Karabach. To była przecież najsilniejsza drużyna, z jaką mogliśmy zagrać na tym etapie eliminacji. To, że w Poznaniu wygraliśmy, było zasługą mądrej, zdyscyplinowanej gry, której niestety nie powtórzyliśmy w Baku. I odpadliśmy. Dlaczego? Bo opuścił nas Maciej Skorża a nowy trener dopiero poznawał zespół, bo trapiły nas kontuzje. Nie mieliśmy też szczęścia w losowaniu. Sam pan wie jak później radził sobie Karabach...Wyeliminował mistrzów Szwajcarii i Węgier. Dopiero w czwartej rundzie zatrzymała ich Viktoria Pilzno. - Trafiliśmy na silniejszy zespół i przegraliśmy. Straciliśmy szansę na Ligę Mistrzów i wielkie pieniądze. Ale bardziej zabolało mnie coś innego. Na start w tych eliminacjach czekałem aż osiem lat, od 2015 roku. I zanim zdążyłem się nacieszyć chwilą, było już po wszystkim. Islandzka katastrofa i awans do grupy Za jednym razem straciliście szansę na grę w Lidze Mistrzów, ale także w Lidze Europy, bo od razu trafiliście do kwalifikacji trzeciego pucharu, Ligi Konferencji Europy. Na początku spokojnie poradziliście sobie z Dinamo Batumi, a później polecieliście na Islandię... - To piękna wyspa. Ale nieprzyjazna. Islandczycy wygrali 1:0. Było panu wstyd? - Było. Zagraliśmy bardzo słabo. Dzień przed meczem drużyna była na wycieczce krajoznawczej. Nastroje były znakomite, nie brakowało śmiechu. Zlekceważyliście rywala? - Na pewno nie. Przecież staliśmy nad przepaścią. Dosłownie - kiedy zwiedzaliśmy islandzkie klify - i w przenośni. Pomyślał pan wtedy, że odpadniecie z eliminacji i będzie kolejna kompromitacja? - W Lechu jestem od lat, dopuszczam więc do siebie różne myśli. Wie pan, pamiętam nasze wpadki z Žalgirisem i Stjarnanem. Natomiast podczas rewanżu byłem bardzo spokojny. Nawet przez sekundę nie obawiałem się porażki. Nie zwątpił pan nawet po golu Danijela Djuricia w doliczonym czasie gry? Oznaczał on dogrywkę, w której wszystko mogło się zdarzyć. - Nawet wtedy. Wiedziałem, że jesteśmy pod każdym względem lepszym zespołem. Mylił się ten, kto nazywał Islandczyków półamatorami, ale w rzeczywistości był to zespół znacznie od nas słabszy. Udowodniliśmy to w dogrywce. Kibicom niezbyt podobała się wtedy gra Kolejorza. Dali temu wyraz szydząc z drużyny przez cały mecz. Mieli ku temu powody? - To co powiem jest bolesne, ale wtedy - chociaż graliśmy w domu - przeciwko nam był cały stadion. Tak czuliśmy. Ile ja się wtedy nasłuchałem, ile nasłuchał się Tomek Rząsa. A przecież zaledwie sześć tygodni wcześniej zdobyliśmy mistrzostwo Polski... Afonso Sousa po golu zamiast braw otrzymał porcję gwizdów. Tak samo Filip Marchwiński. Van den Brom powiedział później: "Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co czuł". - Było mi żal piłkarzy. "Marchewa" na to nie zasłużył. Powinniśmy mu pomagać, a nie go atakować. Nie zasłużył na to Sousa, który dziś zachwyca kibiców. Nie zasłużyli na to pozostali, którzy przecież w poprzednim sezonie zostawili tyle serca na boisku po to, by tytuł mistrzowski wrócił do Poznania. Huśtawka nastrojów to w piłce coś normalnego, ale tamtym zachowaniem kibiców byłem mocno rozczarowany. Później nadeszła decydująca batalia z F91 Dudelange. Kiedyś z Luksemburczykami nie poradzili sobie piłkarze Legii Warszawa i do dziś niektórym zdarza się z tego żartować. W razie porażki was czekałoby to samo. - Kiedyś, po tym co przeżyliśmy na Islandii i w rewanżu, pewnie byśmy się nie podnieśli. Ale teraz jesteśmy w innym miejscu, nie tylko jako zespół, ale także jako klub. Nasze korzenie - używając metafory drzewa - są mocne. Mamy w składzie kilku zawodników, którzy pamiętają grę w fazie grupowej Ligi Europy, a także trenera, który ma doświadczenie w pucharach. Pierwszy mecz z Dudelange w pewnym sensie decydował o tym, co wydarzy się później. Mieliśmy nóż na gardle. Ale dzięki tym korzeniom nie daliśmy się sparaliżować strachowi i wykonaliśmy robotę. Kluczowy był pierwszy mecz, w którym wygraliście 2:0, czy zremisowany 1:1 rewanż? - Istotniejsza była wygrana w Poznaniu, bo dzięki niej do Luksemburga polecieliśmy spokojni. Jak opisałby pan waszą drogę do fazy grupowej? Złośliwi uważają, że się tam wczołgaliście. - To zbyt surowa ocena. Umieliśmy skorzystać ze ścieżki, jaką sami sobie wypracowaliśmy dzięki wywalczeniu mistrzostwa. Ale na pewno nie powiem, że awansowaliśmy w dobrym stylu. Strzelanina w Hiszpanii i historyczne zwycięstwo Rozgrywki grupowe Lech rozpoczął od wyjazdu do Walencji, gdzie skazany na porażkę poszedł na wymianę ciosów z Villarreal. Pamiętam zmianę nastrojów, jaka towarzyszyła hiszpańskim kibicom w trakcie spotkania. Na początku to był właściwie piknik. Natomiast w ostatnich minutach kipiał cały stadion, bo Lech do końca walczył o remis. - To było szaleństwo: wynik 4:3, siedem bramek, w tym trzy nasze, strzelone na stadionie rywala. I to komu! Przecież Villarreal chwilę wcześniej grał w półfinale Ligi Mistrzów, gdy trzy gole potrafił im strzelić tylko Liverpool. Jasne, ktoś może powiedzieć, że z nami nie zagrali w najsilniejszym składzie, ale każdy ich zawodnik, który wystąpił w tym meczu, byłby wielką gwiazdą Ekstraklasy. Chociażby wyceniany na 20 mln euro Samuel Chukwueze czy warty tyle samo Álex Baena, który strzelił nam dwa gole. Później poszło z górki? - Zgadza się. Chociaż uważam, że przełomowy nie był pierwszy mecz z Villarreal, a dwumecz z Dudelange. To były całkiem inne okoliczności niż w 2020 roku, gdy polecieliśmy do Charleroi. Teraz byliśmy mistrzami Polski, mieliśmy stulecie klubu. Nie mogliśmy tego przegrać. Po twarzach naszych piłkarzy widziałem, że mają tego świadomość. Natomiast już po meczu zauważyłem, że drużynę opuścił stres, napięcie. Dzięki temu w Hiszpanii mogliśmy zagrać tak otwarty futbol. Po meczu rozmawiałem z trenerem Unaiem Emerym, który powiedział: "Gdybyśmy nie wykonali dobrze naszej pracy, Lech mógłby nawet wygrać. (...) Wiem, że nasza grupa jest bardzo wyrównana, ale uważam, że z taką grą poznaniacy mogą zająć w niej drugie miejsce". - Hiszpanie nabrali do nas szacunku. Po dwumeczu doprosili nas do Global Football Alliance, organizacji zrzeszającej 20 klubów europejskich, między innymi VfL Wolfsburg, AS Saint-Étienne, AZ Alkmaar. Pamiętam też naszą wizytę w ich centrum treningowym. Czekało na nas kilkanaście osób, od dyrektora sportowego po szefa skautów. Zwiedzaliśmy ich bazę przez sześć godzin i nikt z nich nawet raz nie spojrzał na zegarek. Kiedy kilka lat wcześniej byliśmy w Lizbonie, szefowie Benfiki byli sympatyczni, ale dało się wyczuć pewną wyższość, z jaką na nas patrzyli. Tu tego nie było. Zresztą przedstawiciele Villarreal przyjechali do Poznania z rewizytą. Skoro o Villarreal mowa, to kluczem do wyjścia z grupy był rewanż rozegrany w Poznaniu, który wygraliście 3:0. - Ten mecz przejdzie do historii. Zagraliśmy wtedy bardzo dobrze. Zamiast liczyć na szczęście, na korzystny rezultat w drugim meczu, liczyliśmy na siebie. Pokonaliście też Austrię Wiedeń i zaliczyliście trzy remisy. Jak ocenia pan ten dorobek? - Żałuję trochę domowego meczu z Hapoelem, bo oni zagrali słabo, a my... niewiele lepiej. Ale i tak powinniśmy byli wtedy wygrać. W pozostałych meczach graliśmy jednak z polotem. Ma pan swój ulubiony mecz fazy grupowej? - Rewanż z Villarreal. Chociaż nie zapomnę dwugodzinnej podróży przez pustynię, kiedy jechaliśmy do Beer Szewy. Mecze z Austrią też miały swoją magię, bo przywracały nam wspomnienia z 2008 roku. Średniowieczny futbol czy futbol mądry? "Średniowieczny futbol" - spodobało się panu to stwierdzenie, którego w swoim artykule użył redaktor Marek Wawrzynowski z "Przeglądu Sportowego"? W ten surowy sposób ocenił grę Lecha w pierwszym meczu z Bodø/Glimt w 1/16 finałów. - Szanuję pana redaktora, ale śmiałem się z tych słów. Lech wywiózł z Norwegii korzystny wynik, ale nie zagrał najlepiej. A z tym się pan zgodzi? - Też nie. Zagraliśmy wtedy mądry futbol. Pójście na wymianę ciosów byłoby z naszej strony głupotą. Pamiętajmy, że od 2020 roku Norwegowie wygrali w pucharach szesnaście z dwudziestu domowych meczów. Na swoim stadionie nie strzelili bramki tylko dwóm klubom: Arsenalowi i Lechowi. A przecież mogliśmy nawet wygrać, bo sytuacja Marchwińskiego była lepsza niż najlepsza okazja Norwegów. Nie da się jednak ukryć, że wrażenie robiła łatwość z jaką Norwedzy operowali piłką na dużej intensywności. Piłkarze Lecha byli dwa razy wolniejsi. - To prawda. Byłem w szoku. Ani Villarreal, ani Fiorentina nie grały na takiej intensywności. Z Bodø/Glimt mógłby się równać tylko Karabach. Wiadomo, że Hiszpanie czy Włosi mieli lepszych wykonawców, ale nie byli w stanie grać tak szybko. To nie było nasze tempo, a jednak daliśmy radę. Remis w Norwegii był jak zwycięstwo? - Pamiętam reakcję szefów Bodø/Glimt po ostatnim gwizdku. Uszło z nich powietrze. Byli bardzo zawiedzeni. Zrozumieli, że stracili swój największy atut: własne boisko. Karta się odwróciła, w Poznaniu to my mieliśmy mieć przewagę, ponad 30 tysięcy kibiców za sobą. I wykorzystaliśmy to, wygrywając 1:0. Po tym meczu widziałem w pana oczach łzy. A podobno chłopaki nie płaczą...- Rzadko płaczę, ale wtedy wyszedł ze mnie ten miks emocji: zawód po Karabachu, złość po porażce na Islandii, niepewność przed Dudelange i radość po awansie do fazy grupowej. Po rewanżu z Bodø/Glimt w ogóle nie spałem. Do naszej loży przyszedł trener van den Brom, jego sztab, dyrektor Rząsa i wielu innych pracowników klubu. Ale to była impreza! Tańczyliśmy na stołach do czwartej, piątej rano. Później pojechałem do domu, wziąłem prysznic i wróciłem na Bułgarską do pracy. Łzy radości pojawiły się także w Sztokholmie? Tam Lech rozegrał niesamowity mecz, w którym zdominował niezłego rywala. Dwumecz z Djurgårdens IF wygraliście 5:0! - Tam poczułem dumę. Uważam, że to był dwumecz perfekcyjny. Sam nie wiem czy lepiej zagraliśmy w Poznaniu, czy w Sztokholmie. Widziałem, że dla miejscowych nasza forma była niespodzianką. Nawet po porażce 0:2 w pierwszym meczu byli pewni siebie, czuli się mocni, odżegnywali się, że i tak sobie z nami poradzą. Ale to chyba była tylko gra, bo w loży, w której siedzieliśmy, mieliśmy przydzielonego przez szefów Djurgården ochroniarza. Podejrzewali, że będzie nerwowo i... mieli rację. Przydał się? Stadion kipiał wtedy emocjami. Do spięcia doszło nawet na trybunie prasowej, gdzie szwedzcy kibice obrzucili nas jedzeniem i oblali piwem. - U nas też było gorąco. W pewnym momencie dwóch pijanych panów, którzy także siedzieli w loży, podniosło się i zaczęło nam wygrażać. I pan ochroniarz - wielki jak szafa - musiał zainterweniować. Ale rozumiem to, nikt nie lubi przegrywać u siebie. Z drugiej strony niektórzy eksperci zauważyli, że zarówno Bodø/Glimt, jak i Djurgården, dopiero zaczynały sezony ligowe. I Lech z tego skorzystał. Co pan na to? - To fakt, ale ja w rewanżu mogę powiedzieć, że my musieliśmy biegać po sztucznych murawach. Ta w Norwegii była bardzo szybka, ta w Sztokholmie - zaskakująco wolna. Tam właściwie graliśmy na hali. Było bardzo ciepło, powietrze było dziwne, dodatkowo długo utrzymywał się dym. A jednak daliśmy radę. Trzęsienie ziemi we Florencji W ćwierćfinale Ligi Konferencji Europy dało się wyeliminować Fiorentinę? - Dało się. Ale się nie udało. - Na etapie ćwierćfinału europejskiego pucharu należy być bezbłędnym, a my popełniliśmy kilka błędów. W tym pierwszym meczu byliśmy dodatkowo osłabieni. Zabrakło nam Filipa Szymczaka, Radka Murawskiego, Filipa Dagerståla... I przede wszystkim Bartosza Salamona, który został zdyskwalifikowany przez UEFA, bo jego test antydopingowy po meczu z Djurgården dał wynik pozytywny. - To był dla nas cios. Bartek trenował do ostatniej chwili, był uwzględniony w planie taktycznym na mecz... Mogliście się tego spodziewać. - To są dwie różne kwestie. Czy samo zawieszenie Bartka mnie zdenerwowało? Nie, wiem jaki jest wynik próbki A jego testu. Ale timing tej decyzji był skandaliczny. Poczułem się oszukany. Zostaliśmy potraktowani jak... Nikt w UEFA nie potraktowałby w ten sposób Barcelony... Spiskowa teoria dziejów? - Nie lubię tracić energii na spiski. Ale nie mam też wątpliwości, że w futbolu działa prawo siły. W pierwszym meczu przegraliście aż 1:4. - Włosi nie przyjechali do Poznania przesadnie pewni siebie. Wiedzieli, że Villarreal dostał u nas trzy bramki, że Austria dostała cztery. Że w tej edycji pucharów na naszym stadionie nikt nas nie ograł. Byli bardzo zdeterminowani i odnieśli wysokie zwycięstwo. Pamiętajmy, że Fiorentina chce wygrać Ligę Konferencji, tak jak rok temu wygrała ją AS Roma. Dla nich to być może jedyna szansa na przepustkę do Ligi Europy. I tą determinację widać było także w rewanżu, gdzie nie wystawili rezerw, a swoich czołowych piłkarzy. Chcieli mieć pewność, że dowiozą korzystny wynik do końca. I nagle zamarzło piekło. Po 70 minutach we Florencji prowadziliście 3:0! Przecierał pan oczy ze zdumienia? - Widziałem twarze siedzących obok nas Włochów. Były blade. Blade jak ściana. Stadion po prostu ucichł. Nie jestem w stanie tego opisać. Kibice dużego klubu byli prze-ra-że-ni. Zszokowani. Po bramce Artura Sobiecha uwierzył pan w awans? - Już po drugim golu czułem, że możemy powalczyć. Po przerwie Tomek Rząsa - który odwiedził szatnię - powiedział mi na ucho: "Będzie się działo, czujemy się mocni". Niestety skończyło się pyrrusowym zwycięstwem 3:2. - Trudno, tak bywa. Ale wyprawa do Włoch była dla nas dowodem, że tym sezonem zbudowaliśmy markę naszego klubu. Kiedy we Florencji jechaliśmy autokarem na stadion, kibice zatrzymywali swoje auta, wychodzili z nich i krzyczeli, wyzywali nas, pokazywali nam środkowe palce. Obrażali nas, ale to było jak komplement. Bo nie traktowali nas z obojętnością, tylko jak groźnego rywala, który nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Olbrzymi szacunek odczuliśmy także po meczu. Kiedy prezes Violi Rocco Commisso podszedł uścisnąć mi dłoń, widziałem na jego twarzy olbrzymią ulgę. I podziw dla tego, jak zagraliśmy. Pewnie dlatego w piątek trener van den Brom był w świetnym nastroju. Mimo, że Lech odpadł z pucharów. - John bardzo dobrze zniósł ostatnie miesiące. Wręcz zaskakująco dobrze, bo nigdy z takimi problemami jak u nas się nie spotkał. Pamiętam, jak zadzwoniliśmy do niego z informacją o wyniku testu Salamona. Myślałem, że się wścieknie, a on tylko westchnął: "No trudno, to tak jakby piłkarz doznał kontuzji. Musimy wymyślić coś innego. Dzięki za informację!". I się rozłączył. Inni trenerzy zrobiliby w klubie piekło, wprowadzili nerwową atmosferę. A John tylko: "OK". Widziałem jednak Holendra przed kilkoma meczami. Był spięty, nerwowy. Skąd ta przemiana? - Przeżywał mecze jak my wszyscy. Szczególnie na początku, gdy został poddany ostrej krytyce, a w mediach pojawiały się nawet głosy żebyśmy go zwolnili. Czytając takie pomysły łapałem się za głowę. Na szczęście wszyscy wytrzymaliśmy ciśnienie i pokazaliśmy, że potrafimy wspólnie wyjść z kryzysu. A wracając do telefonu w sprawie Salamona, to John pokazał ogromne doświadczenie. Wiedział, że mamy problem i dolanie oliwy do ognia niczemu nie pomoże. Spokojem zaraził więc zespół. Bardzo mi wtedy zaimponował. Czy Lech przebił szklany sufit? Niektórzy żartują, że z waszego występu w pucharach najbardziej ucieszy się dyrektor finansowy, bo piłkarze wypracowali na murawie ponad 6 mln euro nieplanowanego w budżecie zysku. - Pieniądze są oczywiście ważne, ale my znacznie bardziej cenimy inną spuściznę. Rankingowe punkty? - Dokładnie. Po meczu dostaliśmy gratulacje od Darka Mioduskiego z Legii Warszawa, Michała Świerczewskiego i Wojtka Cygana z Rakowa Częstochowa, Jarka Mroczka z Pogoni Szczecin. Czuć było ich wsparcie, za co im bardzo dziękuję. Myślę, że dzięki nam oni wszyscy zobaczyli, że szklany sufit pękł. Że polskie kluby nie muszą zadowalać się samym awansem do fazy grupowej pucharów. To, ile punktów zdobyliśmy w tym sezonie, jest też dowodem na to, że dwa-trzy polskie kluby w grupie Ligi Konferencji Europy mogą w bardzo krótkim czasie zapracować na znacznie lepszą pozycję polskiej piłki. Tak jak powiedział pan na początku tej rozmowy, za wami długa droga. "Ja się nigdy nie poddam" - to z kolei słowa, które zna każdy kibic Lecha. Zapytam więc dla której chwili warto było się nie poddawać? - Dla trzeciej bramki strzelonej we Florencji. Obejrzałem ją już sto razy. To mój ulubiony gol w tej edycji pucharów. Ale tych wartościowych chwil było więcej. Cieszę się, że mogliśmy przeżywać je jako cały klub. W tym sezonie zdecydowaliśmy, że z drużyną będą podróżować także nasi pracownicy - z różnych działów. Czasami było to nawet kilkadziesiąt osób. Nie chcieliśmy zamykać zespołu w kokonie, odcinać go od świata. Skoro na co dzień wszyscy razem pracujemy na sukces Lecha, to razem powinniśmy też przeżywać te najważniejsze chwile. Nie tylko w Poznaniu, ale także w Wiedniu, Bodø, Sztokholmie czy Florencji. Teraz przed wami kolejne wyzwanie. Najpierw musicie zapewnić sobie start w pucharach, a później zrobić wszystko, aby wynik z sezonu 2022/2023 nie był jednorazową przygodą. - Na razie udowodniliśmy, że nasz sukces nie był przypadkiem. Graliśmy z dziesięcioma rywalami z dziesięciu różnych krajów i udało nam się pokonać aż dziewięciu z nich. Kto był we Florencji, przekonał się też, że nie graliśmy w Pucharze Biedronki, jak napisał Kamil Kosowski, tylko w poważnych rozgrywkach. Zresztą Kamila nie widziałem na żadnym pucharowym meczu Lecha, ale może uda mu się dotrzeć na nasz stadion w przyszłym sezonie. Wtedy też zamierzamy podejść do sprawy ambitnie. Najpierw powalczyć o awans do fazy grupowej, bo jeszcze nigdy nie udało nam się zagrać w Europie dwa razy z rzędu. A później? Później wszystko jest możliwe. Już raz to udowodniliśmy. W Poznaniu rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia Sport