Bartosz Nosal: Przez ostatnie 22 lata przez Lecha Poznań przewinęło się wielu bramkarzy, w tym uznawanych za lepszych od Michała Kokoszanka, ale wciąż znajduję wpisy kibiców "Kolejorza", że to w nim widzą swojego ulubionego golkipera. To tęsknota za starym i biednym, ale bardziej "swojskim" Lechem Poznań? Michał Kokoszanek: Może chodzi o to, że jestem ostatnim bramkarzem-wychowankiem Lecha Poznań, który miał stałe miejsce między słupkami. Może w przyszłym sezonie zmieni się to za sprawą Krzysztofa Bąkowskiego [dołączył do Lecha z Warty Poznań jako 10-latek, formalnie będzie wychowankiem - przyp. red.], życzę mu jak najlepiej. Ale może chodzi też o to, że czuję się nie tylko wychowankiem, ale po prostu lechitą z krwi i kości. Oddałbym życie za ten klub. Aż tak? - Naprawdę, tak mi to wpajano od wczesnego dzieciństwa. Nie pamiętam, kiedy tata pierwszy raz zabrał mnie na mecz Lecha, ale musiałem być mały. Mama mówi, że zrobił to pewnie nie mówiąc jej nawet o tym, by się nie denerwowała. Kojarzę już te późniejsze spotkania, gdy miałem 11-13 lat, jak Lecha z Barceloną w 1988 r. czy taki przegrany 0-2 mecz z Legią przy Bułgarskiej, w 1989 r. Pamiętam też taki nietypowy mecz Lech - Kolumbia przed mundialem Italia 1990, gdzie w bramce był słynny i ekscentryczny Rene Higuita. Tacy niestandardowi bramkarze jak on, Meksykanin Jorge Campos, czy Paragwajczyk Jose Chilavert mnie fascynowali. Sam tata był na mundialu 1982 w Hiszpanii, gdzie Polska wywalczyła trzecie miejsce. Po mistrzostwach do Polski wróciło chyba pięć osób z całego autokaru, reszta została na Zachodzie, to był okres stanu wojennego. Tata też na kilka miesięcy został w Berlinie Zachodnim. Zanim wszedłem w wiek trampkarza w Lechu, zaliczyłem już około dziesięciu wyjazdów na mecze ligowe. Szczecin, dwa razy Wrocław, Widzew, tereny mocno nieprzychylne Lechowi. Jeździłem ze starszymi kibicami, zdzierałem gardło na stadionie, te klimaty. Bijatyki też zaliczyłeś? - Jeśli już, to raczej je obserwowałem, byłem jednak dość mały. Gdy podrosłem, byłem już w klubie jako zawodnik. A od momentu, gdy przestałem grać w Lechu Poznań, po spadku z Ekstraklasy w 2000 roku, praktycznie nie opuszczam jego meczów domowych, prawie zawsze jestem na trybunach. Od pewnego czasu, gdy gram w oldbojach, mam bilet na każdy mecz od klubu, ale nawet gdyby tak nie było, i tak bym go sobie kupował. Jak biedny był Lech, gdy w nim grałeś? - Pamiętam nasz wyjazd do Łodzi, na ostatni mecz sezonu. Pokonaliśmy ŁKS, świętujący właśnie zdobyte mistrzostwo Polski. Do Łodzi dojechaliśmy dwie godziny przed meczem. Zamiast autokarem - w pięciu autach, ja jechałem z Bartkiem Bosackim. Po drodze zjedliśmy hot-doga na stacji za Koninem i tyle. Wypłaty wiecznie były spóźnione. A gdy po rozstaniu z klubem upomniałem się o zaległości, szybko przekonałem się, że w Polskę poszło, że jestem "awanturujący się", co sprawiało, że prezesi klubów byli uprzedzeni do mnie. Gdyby ten Lech nie był taki biedny, pewnie trudniej byłoby wskoczyć wychowankowi do bramki. - Grałem, bo nie byłem na treningach gorszy od Roberta Mioduszewskiego, Andrzeja Woźniaka czy Norberta Tyrajskiego. Wiesz, klub był biedny, ale paru piłkarzy mieliśmy naprawdę znakomitych. Przecież już wtedy strzały młodego Macieja Żurawskiego były praktycznie nie do obrony, z każdej pozycji. Miałem szanse tylko wtedy, gdy rzucałem się "w ciemno". Gdy czekałem do końca - zawsze mnie pokonywał. Lech - Legia. Głęboka woda w Warszawie, triumf w Poznaniu Szybko po wejściu do bramki zagrałeś przeciw Legii na Łazienkowskiej. - To był mój czwarty mecz w Ekstraklasie, miałem 20 lat, zostałem rzucony na głęboką wodę. Zagrałem naprawdę dobrze, może nawet najlepiej w całej karierze, zremisowaliśmy 0-0 choć byliśmy nisko w tabeli, a Legia, wiadomo, w czołówce. W tamtej Legii były nazwiska: Roman Kosecki, który krótko wcześniej wrócił do Polski, ówczesna gwiazda Kenneth Zeigbo, byli Marcin Mięciel i Sylwester Czereszewski. Mecz w Canal Plus komentował Maciej Szczęsny i zebrałem trochę pochwał. Pamiętam wyjście na rozgrzewkę przy Łazienkowskiej, ten tumult, te gwizdy, to "ciepłe powitanie". Pamiętam zresztą wszystkie moje mecze Lecha z Legią w roli bramkarza, było ich pięć. Gdy wszyscy wieszczyli nam spadek w 1998 r., wygraliśmy z Legią 3-0 po hat-tricku Piotra Reissa. Przy okazji tematu Piotra Reissa chcę powiedzieć, że dla mnie jego nieobecność w "jedenastce stulecia" Lecha Poznań jest nieporozumieniem. Mówimy o zdobywcy ponad 100 goli w Ekstraklasie dla Lecha. Rozumiem jednak, że miejsc było tylko jedenaście. Nie rozumiem za to, czemu klub nie zaprosił szerszego grona byłych piłkarzy Lecha na swój jubileuszowy mecz z Jagiellonią. Ja byłem na stadionie, wielu ważniejszych ludzi w historii Lecha też, ale wielu nie doczekało się zaproszenia. Czują żal i rozczarowanie. Ten jeden raz można było zrobić wyjątek i ugościć jak najszersze grono. Jakimś wyjściem byłoby też zapraszanie zespołów Lecha z różnych dekad na różne mecze, nie wiem, głośno myślę. Tylko tamto zwycięstwo Lecha z Legią 3-0 to był jeden z tych cudów, w który nie wszyscy chcieli wierzyć. Dariusz Czykier z Legii mówił po latach w "Przeglądzie Sportowym", że chciał sprzedać Lechowi tamten mecz, ale w Poznaniu nie było pieniędzy na takie akcje. Ale skoro Legia przegrała, to jej kibice i tak uznali, że zespół nie grał czysto i skandowali: "sprzedawczyki". - Mogę powiedzieć z ręką na sercu, że cieszę się, że byłem zbyt młody, by uczestniczyć w takich rozmowach. Z kolei rok później w meczu ostatniej kolejki Ekstraklasy, Lech walczący o awans do eliminacji Ligi Mistrzów, przegrał sensacyjnie w Radzionkowie i to aż 1-4. - Powtórzę: nie byłem wtajemniczony i tak naprawdę sam chciałbym znać prawdę o niektórych meczach, o których plotki później do mnie dochodziły. Wracając do meczów Lecha z Legią, musisz też pamiętać błąd, który zrobiłeś przy Łazienkowskiej, gdy przepuściłeś między nogami piłkę po strzale Jacka Zielińskiego z 45 metrów. - Jasne, że tak. To była 30. minuta, więc potem przez godzinę gry, do końca meczu, musiałem słuchać nieustających okrzyków "Kokoszanek - łowca bramek". Niosło się to po Łazienkowskiej, oj niosło. Zresztą, na innych obcych stadionach kibice też to skandowali, ciągnęło się to za mną. Czułem ten ciężar, ale jakoś z nim sobie poradziłem. Gdy dziś patrzę na błędy bramkarzy, takie jeszcze bardziej koszmarne niż tamten mój, zastanawiam się, jak sobie z tym radzą. Myślę, że dzisiaj, ze względu na internet i media społecznościowe, może im być jeszcze trudniej. - Z tego względu - na pewno. Z drugiej strony - teraz mamy łatwy dostęp do różnych filmików z całego świata, spektakularne błędy bramkarzy trochę spowszechniały, dziś co weekend możemy zobaczyć tego typu wideo. Wtedy, pod koniec lat 90., polski kibic za dużo takich błędów nie miał okazji zobaczyć, więc to, co zmalował Kokoszanek, było w pewnym sensie większym wydarzeniem. Jednocześnie, części meczów nawet w urywkach nie można było zobaczyć w telewizji. Dziś to nie do pomyślenia, bo za mecze towarzyskie z udziałem wielkich klubów trzeba płacić potężną kasę, ale wtedy jako Lech graliśmy sparingi we Francji m.in. z Paris Saint-Germain i Lyonem, z tymi drugimi nawet wygraliśmy. Marco Simone, włoska gwiazda PSG, nie strzelił mi rzutu karnego. Ok, w ogóle nie trafił w bramkę, ale tego nie musisz pisać... Wydarzeniem był też mecz Lech - Legia wiosną 2000 r., gdy razem ze wszystkimi poznańskimi piłkarzami wyszedłeś na mecz przy Bułgarskiej w tlenionych na niebiesko włosach. To była akcja wzorowana na żółtych włosach Rumunów na mundialu 1998. I oni, i wy przegraliście swoje mecze. - Ta akcja była niespodzianką nie tylko dla kibiców, ale chyba nawet dla nas, piłkarzy. W dniu meczu do szatni weszły dwie czy trzy fryzjerki umówione przez klub i nam te łby farbą w sprayu zrobiły na niebiesko. To był nasz naprawdę dobry mecz, prowadziliśmy 1-0 po golu w końcówce, by jeszcze zdążyć stracić dwa gole. I to nawet Legia ich obu nie strzeliła. Do dzisiaj pamiętam lecącą piłkę przy samobójczym golu Michała Golińskiego na 1-2. Gdyby nie "Golina" to nie przegrałbym żadnego z tych moich pięciu meczów Lecha z Legią. Spadek Lecha. Droga Michała Kokoszanka z Ekstraklasy na Wyspy Owcze Tamten sezon skończył się spadkiem Lecha z Ekstraklasy. Mecz z Górnikiem w Zabrzu, w maju 2000 roku, który przesądzał o tym spadku, był jednocześnie twoim ostatnim dla Lecha Poznań. - W tamtym meczu w ogóle nie powinienem zagrać. Na zimowym turnieju halowym w Arenie dorobiłem się kontuzji łokcia, którą pogłębiałem z każdym występem tamtej wiosny. W końcu nie byłem już w stanie grać i zostałem zmieniony. Powinienem całkiem skończyć sezon i się leczyć. Ale gdy przyszedł ten decydujący mecz z Górnikiem, wszyscy w klubie mi mówili: "Michał, musisz zagrać, kto jak nie ty?". I ja szczerze wierzyłem, że się uda, że z ręką nic się nie stanie, wygramy, a Lech ze mną w bramce jednak się utrzyma w Ekstraklasie. Ale było inaczej: przegraliśmy 0-4, Lech spadł, a mnie czekały kolejne operacje. Drugoligowego Lecha oglądałem już z trybun. I bałem się, by nie spadł jeszcze niżej, bo początek był beznadziejny. Pożegnałeś się z Ekstraklasą jako 23-latek. - Nie do końca, bo potem jeszcze, po epizodzie w Huraganie Pobiedziska, grałem w rezerwach Amiki Wronki u Czesia Michniewicza, dzisiaj pana selekcjonera. I raz, gdy bramkarz z pierwszego zespołu był kontuzjowany, byłem rezerwowym na meczu Górnik - Amica. O ironio, znów w Zabrzu zetknąłem się z Ekstraklasą. W najwyższej lidze zagrałeś za to jeszcze na Wyspach Owczych, gdzie grali też inni polscy bramkarze: Wiesław Zakrzewski, Jerzy Bzdęga, Jacek Przybylski. - Pojechałem w miejsce Jacka Przybylskiego, byłego bramkarza Lecha i Wisły Kraków. Spędziłem tam prawie cały 2002 rok. Bardzo specyficzny kraj, jak się śmieją: 50 tys. ludzi, 100 tys. owiec. Wiecznie wieje, wiecznie pada. Tak naprawdę miejscowi zamiast Wyspy Owcze mówią "Wyspy Deszczowe". Pracowałem w porcie, na rozładunku ryb, razem z trzema Brazylijczykami i Duńczykiem z mojego klubu w Toftir. Często pracowałem od godziny 6, bo wtedy była lepiej płatna praca, z przerwami, do treningu o godz. 17. Ciekawe doświadczenie, Farerzy to przesympatyczni ludzie, złego słowa na nich nie powiem. Ale doskwierała mi samotność, czas wypełniała mi tylko praca i treningi. Życie towarzyskie typu "karty i kości" może jest fajne na okres zgrupowań, ale nie na cały czas. Po powrocie do Polski liczyłem, że uda mi się załapać do fajnego klubu, ale zainteresowanie było tylko z III-IV liga. Dopytywał Górnik Łęczna, ale nic z tego nie wyszło. I w tym momencie dałem sobie spokój, zająłem się swoim biznesem, jako 25-26-latek. Z perspektywy czasu żałuję, że nie powalczyłem. Mogłem zejść do niższej ligi, by w niej się odbić. Dziś szkoląc bramkarzy na różnych szczeblach, od niedawna w Kotwicy Kórnik, czy z młodzieżą Akademii Reissa, mam przeświadczenie, że prędzej czy później umiejętności by mnie obroniły, pozwoliły jeszcze otrzeć się o Ekstraklasę. Pozostał mi niedosyt. Ślub zamiast wycieczki reprezentacji Polski do Tajlandii A przecież jeszcze w połowie 1999 roku dostałeś powołanie do reprezentacji Polski od Janusza Wójcika. Owszem, to była drużyna złożona z polskich ligowców typu Mariusz Nosal, nazywana czasami prześmiewczo "Ligą Polskich Rodzin", ale jednak. Mecz z Nową Zelandią jest uznawany za oficjalne spotkanie pierwszej kadry. - To powołanie do kadry przyszło na tyle późno, że mając już wszystko zaklepane pod kątem ślubu i wesela, nie skorzystałem z wycieczki do Bangkoku. W tym przypadku też mogę powiedzieć, że żałuję swojej decyzji. Dzisiaj bym pier... wszystko w kąt i pojechał. Może sobie myślałem, że jak nie teraz, to powołają mnie następnym razem, bo przecież byłem powoływany do reprezentacji młodzieżowej. Ale drugiego razu nie było. A małżeństwo skończyło się rozwodem. Wśród części poznańskich kibiców panuje opinia - osobiście się z nią zgadzam - że od lat Lech powinien zazdrościć Legii jednego: klasowych bramkarzy, którzy wybraniają mecze, a w długiej perspektywie nawet mistrzostwa Polski. - Pamiętam takie zimowe zgrupowanie w Wiśle, na którym Lech był w jednym ośrodku z Legią. Wieczorem graliśmy nieoficjalne sparingi na hali, ale po 2-3 dniach przestaliśmy, bo drabinki były pourywane, taka była walka. Na tym zgrupowaniu w Legii był Robakiewicz, Szamotulski i Kowalewski. Trzech klasowych bramkarzy. U nas byłem tylko ja i Robert Mioduszewski, umówmy się, że nam do tego topu było daleko. Potem w Lechu miał niezły okres Norbert Tyrajski, najbardziej stabilny był chyba Waldek Piątek. Nie udźwignął oczekiwań Emilian Dolha. Przez lata był przesympatyczny Krzysiu Kotorowski. Był gigant Ivan Turina, to też chyba jednak nie było to. Jasmin Burić, Matus Putnocky i kolejni - też każdy coś Lechowi dał, miał świetne interwencje. Ale dla mnie to nie byli tak mocni bramkarze jak ci, których Legia miała przez lata. Lech Poznań w drodze po wygranie Ekstraklasy i Pucharu Polski Czy Lech Poznań wygra mistrzostwo Polski i Puchar Polski? - Mam taką nadzieję, mocno w to wierzę. Kadrowo wydaje mi się najmocniejszy z tej trójki. Raków, rywal w finale Pucharu Polski, Lechowi ostatnio nie leży. A czy Lech zdobędzie mistrza? Tak, zdobędzie mistrza... Ba, Lecha stać na dublet. No, obym się nie pomylił! rozmawiał: Bartosz Nosal Lech - Legia, gdzie oglądać transmisję? Mecz Lech - Legia w sobotę o godz. 17.30, transmisja tv w Canal+4k, Canal+Sport i TVP Sport. Transmisja internetowa (online live stream) na Polsat Box Go.