Sebastian Staszewski, Interia Sport: - Co poczuł pan po ostatnim gwizdku rewanżowego meczu z Djurgårdens IF, który Lech Poznań wygrał 3:0, zapewniając sobie awans do ćwierćfinału Ligi Konferencji Europy? John van den Brom: - Radość. I dumę. Uczucie, że zrealizował pan zadanie, dla którego ściągnięto pana do Poznania? - Ten awans z Lechem to mój największy pucharowy sukces! Ale w Europie prowadził pan także Anderlecht Bruksela, AZ Alkmaar, FC Utrecht czy KRC Genk. - Zanim podpisałem kontrakt z Lechem, długo rozmawiałem z Piotrem Rutkowskim i Tomkiem Rząsą. W kółko zadawali mi jedno pytanie: "Jak masz zamiar poprowadzić zespół w pucharach?". Dyskutowaliśmy więc o rotacji składem, o zarządzaniu szatnią. "Zostawcie to mnie, poradzę sobie" - odparłem, bo wiedziałem, że mam odpowiednie doświadczenie i umiejętności. Ale z drugiej strony nie było to tak proste, jak teraz opowiadam. Co było największym wyzwaniem? - Przekonanie zawodników, że rotacja jest dla nich dobra. Każdy chce grać. - Taka jest natura piłkarza, świetnie to rozumiem. Dlatego na początku przekonanie ich było bardzo trudne. Nie akceptowali tego. Mówili, że są gotowi do gry, chcieli występować w każdym meczu. A spotkanie z Djurgården było naszym 44 występem w tym sezonie. A wciąż mamy marzec! 44 mecze, to szaleństwo. Bez zmian w składzie nie doszlibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Musiał pan pokonać ego, ambicje, frustracje. - Musiałem przekonać ich do tego, że mam rację. A to trwało dłuższą chwilę. Rozumiem, że piłkarz chce grać, to jego pasja i praca, ale czasami wystarczy mi jedno spojrzenie w oczy zawodnika, abym wiedział, że w danym meczu nie powinien wystąpić. Nawet jeśli sam przekonuje, że jest zupełnie inaczej. Na szczęście w tym momencie już nikt nie pyta mnie dlaczego podjąłem taką, a nie inną decyzję. I zaczęło się nam wszystkim łatwiej pracować. Pamiętam taką scenę z lotniska w Reykjaviku: siedział pan sam na uboczu i skrywał głowę w dłoniach. Nikt do pana nie podchodził, bo było widać, że po porażce 0:1 z Víkingurem jest pan załamany. Od tego momentu przebył pan długą drogę. - To była tragedia. Katastrofalny występ. Ciążyła na nas ogromna presja, także ze strony kibiców. Ale przetrwaliśmy ten moment i proszę, gdzie jesteśmy. Na konferencji prasowej po meczu z Djurgården powiedział pan, że nie sądził, iż w kwietniu wciąż będziecie grać w pucharach... - Z jednej strony musieliśmy włożyć w to bardzo dużo pracy, ale z drugiej to jest ta sama drużyna, która występuje w Ekstraklasie. Zwróćcie uwagę, że w Sztokholmie zawodnicy, którzy pojawili się na boisku po przerwie, wpłynęli na losy meczu. Rotacje się opłaciły. Zresztą nie raz mówiłem szefom klubu, że mamy świetny zespół. Dwumecz ze Szwedami był jednak wyjątkowy. Rzadko zdarza się, aby polski zespół pokonał silnego rywala z taką łatwością. Bo właśnie na "łatwą" wyglądała wasza rywalizacja. - A przecież mówimy o zespole, który w fazie grupowej Ligi Konferencji nie przegrał żadnego meczu. Który w eliminacjach potrafił pokonać Rijekę i APOEL Nikozja, a w grupie Molde FK i KAA Gent... Kamil Kosowski, były reprezentant Polski, a dziś ekspert telewizyjny, stwierdził niedawno na łamach "Przeglądu Sportowego", że Djurgården "to średniej klasy zespół Ekstraklasy". I dodał: "To nie był godny rywal dla poznaniaków w tej rundzie Ligi Konferencji". - Nie czytałem tej wypowiedzi i nie interesuje mnie ona, ale to zwykłe głupoty. My nie tylko wygraliśmy dwumecz 5:0, stwarzając sobie wiele innych okazji, trafiając w słupki czy poprzeczki. My mieliśmy całkowitą kontrolę nad oboma meczami. Byliśmy świetnie zorganizowani. Skoncentrowani. Gdyby to był sprawdzian w szkole, wystawiłbym zespołowi najwyższą ocenę. Który mecz oceniłby pan wyżej - ten w Poznaniu czy w Sztokholmie? - Rewanż. Zagraliśmy w nim bardzo mądrze. Co prawda wcześniej wygraliśmy 2:0, ale to nie gwarantowało nam awansu. Na odprawie powiedziałem więc zawodnikom: "Bądźcie mądrzy, spokojni. Nie dyskutujcie z kibicami, sędziami. Róbcie swoją robotę". Wykonali te polecenia znakomicie. Nie daliście się sprowokować, chociaż Szwedzi robili wiele, aby tak się stało. - Mamy wielu doświadczonych piłkarzy. Dlatego od Milicia, Salamona, Karlströma czy Ishaka oczekiwałem chłodnych głów. Powiedziałem chłopakom wprost: "Nie patrzymy na nich, patrzymy tylko na siebie". Nie przeszkadzała wam nawet sztuczna murawa. - Murawa nie była problemem. Znacznie większym kłopotem był zamknięty dach i dym z rac, który długo unosił się nad boiskiem. Ale mecze w Europie zawsze rozgrywa się w specyficznych warunkach, w innej atmosferze. Jestem więc dumny z tego, że występy w pucharach wyciągają z nas to, co mamy najlepsze. To jednak pewnego rodzaju pułapka. Zawodnicy mogą tak bardzo skupić się na rozgrywkach pucharowych, że zlekceważą mecze w lidze. - Tak, musimy na to uważać. W tym sezonie straciliśmy wiele punktów, większość z nich pomiędzy meczami w Europie. Wciąż istnieje ryzyko, że w przyszłym sezonie nie zagracie w europejskich pucharach. - Zajmujemy trzecie miejsce i to dobry wynik. Chociaż moim zdaniem to za mało. Chcę więcej, wolałbym być na pierwszym. Trzecie mnie nie satysfakcjonuje. Ale czasami trzeba zaakceptować rzeczywistość, szczególnie, jeśli ma się tak silnych przeciwników jak Raków Częstochowa i Legia Warszawa. Rozumiem to, chociaż jednocześnie boli mnie to, w jaki sposób traciliśmy punkty w Ekstraklasie... Kadra Lecha jest gotowa, aby grać na dwóch frontach jednocześnie? Latem w rozmowie z Interią Sport mówił pan wprost, że nie potrzebuje pan transferów. - Jak najbardziej, podtrzymuję tamte słowa. Mamy dziś kadrę gotową na grę na dwóch, trzech frontach. Zaczęliśmy sezon w lipcu, a jednak wciąż mamy siły, aby rywalizować z bardzo dobrymi zespołami. W Ekstraklasie nikt nie daje wam jednak taryfy ulgowej. - Wielokrotnie mówiłem, że Ekstraklasa to bardzo trudna, nieprzyjemna liga. Fizyczna. Wyrównana. Gdzie każdy może pokonać każdego. Przekonujemy się o tym co tydzień. Z którego zawodnika Lecha jest pan najbardziej dumny? - Z całej drużyny, naprawdę. Filip Szymczak niesamowicie się rozwinął. Daje nam gwarancję jakości na każdej pozycji, na jakiej gra: w ataku, na skrzydle. Afonso Sousa po trudnym początku zaczął nam pomagać i pokazywać swoje umiejętności. Tak samo jak "Marchewa". Ma podobne umiejętności technicznie do Sousy, w ogóle są podobni... Filip Marchwiński sporo jednak musiał wycierpieć. Na przykład gwizdy po jego bramce z Víkingurem. - Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co wtedy czuł. To nasz zawodnik, pochodzi z Poznania. Co zrobił źle? Moim zdaniem jest świetny i cieszę się, że to udowadnia. Strzelił gola w pierwszym meczu z Djurgården, strzelił w drugim. To były bardzo ważne trafienia, które pomogły nam awansować. Mam nadzieję, że Filip w końcu dostanie wsparcie na jakie zasługuje. A nie tylko krytykę i hejt. Wspierajcie go, proszę o to! Ja go wspieram z całego serca i mamy tego efekty. W ćwierćfinale Lech zmierzy się z Fiorentiną. Życzył pan sobie takiego rywala w losowaniu? - Tuż po meczu w Szwecji dostałem wiele wiadomości z Alkmaar i Brukseli, miast, w których kiedyś pracowałem. Koledzy z AZ napisali: "Do zobaczenia w Pradze". Czyli w finale. I wynik losowania sprawia, że to wciąż możliwy scenariusz. Niech to będzie odpowiedź na to pytanie. W Sztokholmie rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia Sport