Sebastian Staszewski, Interia: - Długo czekałem na wywiad z panem. Piotr Rutkowski: - Jak długo? No, ponad dwa lata. - Czyli cierpliwość popłaca (śmiech). Nie jest tajemnicą, że nie lubię udzielać zbyt wielu wywiadów... W zasadzie robię to wyłącznie w przerwach między rozgrywkami. Przemawiać mają za nas czyny, a nie słowa. Ale chciałbym zamknąć letnie okno transferowe. Wokół naszych działań pojawiło się wiele emocji i spekulacji. Uznałem więc, że warto pewne kwestie wyjaśnić, żeby fani mogli zrozumieć, dlaczego działaliśmy w taki, a nie inny sposób. W takim razie czy kilka dni przed końcem okna transferowego jest pan z niego zadowolony? - Nie ukrywam, że odczuwam pewną satysfakcję, bo nasze plany zrealizowaliśmy w całości. I dlatego, że wydaliście najwięcej spośród polskich klubów? - Nie cieszy mnie to, ile wydaliśmy, tylko jak. Zrobiliśmy to ze spokojem, pewnością siebie, bez żadnych kompromisów. Działaliśmy zgodnie z założeniami. Nie spanikowaliśmy w żadnym momencie, nie daliśmy się poganiać. Podjęliśmy co prawda duże ryzyko czekając do samego końca okienka, ale codziennie powtarzałem naszym pracownikom, że nie możemy robić nerwowych ruchów. Nowi piłkarze, którzy mieli przyjść, musieli dać nam dużą jakość. Nerwowi byli za to kibice Kolejorza. Sam odczułem to na Twitterze. Codziennie kilkanaście osób pytało: "Kiedy będzie skrzydłowy?", "Co z lewym obrońcą?", "Napastnik już jedzie?". - Nie dziwi mnie to, wszyscy oczekiwali wzmocnień. I mieli rację, bo wiosną graliśmy słabo. Szatnia wymagała przewietrzenia, a wiele pozycji wzmocnienia i zwiększenia na nich konkurencji. Wcześniej popełnialiśmy błędy, bo działaliśmy zbyt impulsywnie. Teraz zachowaliśmy chłodną głowę. Nie wiem, jak nasze transfery sprawdzą się w dłuższej perspektywie, ale dziś jesteśmy z nich zadowoleni. W sumie w zimowym i letnim okienku dołączyło do nas 11 zawodników. Wielu z nich odgrywa już wiodące role w naszej drużynie. Ile łącznie wydaliście latem? - Około 2,7 mln euro. To najwyższa kwota jaką przeznaczyliście na zakupy w poszczególnym oknie? - Wydaje mi się, że tak. Wydaliśmy tyle na pięciu piłkarzy. Najdroższy był Adriel Ba Loua, którego transfer zrobił wrażenie nawet na sceptykach. 1,2 mln euro wydane na skrzydłowego Viktorii Pilzno to rekord Kolejorza i drugi najwyższy zakup w historii Ekstraklasy... Kiedy podjął pan decyzję, że przebijecie pułap miliona euro? - Wiosną. Ale to nie był kaprys, tylko świadomość, że będziemy mogli sobie na to pozwolić. Tuż po sezonie, w rozmowie z redaktorem Piotrem Koźmińskim, powiedziałem, że wydamy najwięcej w lidze, bo wiedziałem, że będziemy do tego dobrze przygotowani. Zarówno pod względem finansowym, jak i sportowym - mieliśmy stworzoną konkretną listę kandydatów... To które miejsce zajmował na niej Ba Loua? Bo wiem, że bardzo wysoko był Luther Singh. - Był jednym z naszych priorytetów, znajdował się w wąskiej grupie trzech-czterech skrzydłowych. Chcieliśmy go już przed rokiem, kiedy grał jeszcze w Karvinie. Miał wtedy zastąpić Kamila Jóźwiaka. Chcieliśmy go bardzo mocno, ale nie mieliśmy wówczas pieniędzy, bo transfery Jóźwiaka i Roberta Gumnego zrobiliśmy bardzo późno, gdy trwał już kolejny sezon. A działacze Viktorii mieli kasę po grze w pucharach i w maju nas uprzedzili... Gdyby nie problemy finansowe Viktorii, Ba Loua byłby w ogóle w waszym zasięgu? - Nie. Czyli mieliście szczęście? - Tak. Ale szczęściu trzeba pomóc - potrafić wykorzystać okazje, które się pojawiają. Taka jest nasza rola na rynku transferowym. Tak było w przypadku Christiana Gytkjæra, którego podpisaliśmy, bo rozpadł się TSV Monachium. Mikael Ishak trafił do nas, bo miał problemy w Norymberdze i chciał zmienić otoczenie, spróbować czegoś nowego. A tym razem trafiliśmy na kłopoty finansowe Viktorii. Dodatkowo Czesi przegrali mecz z The New Saints w Lidze Konferencji i trochę spanikowali. Gdyby nie te okoliczności, pewnie ciężko byłoby wykupić Ba Louę. Odwrotnie było w przypadku wspominanego Singha. Ze Sportingiem Braga dogadaliśmy się bardzo szybko, ale czekaliśmy na decyzję zawodnika. A on pojechał na igrzyska olimpijskie i miał wątpliwości. I wtedy temperatura tego deal’u opadła, a okazja zniknęła. Dlatego wiemy, że gdy pojawia się szansa - jak z Ba Louą - to trzeba być konkretnym, szybkim. I upartym. My od maja zasypywaliśmy Pilzno pismami dotyczącymi tego transferu. Zawsze odpisywali, ale chyba w pewnym momencie mieli tego dość (śmiech). Dlaczego nie zakontraktowaliście Damiana Kądziora? Bo to była okazja, o której pan mówi... - To była decyzja tylko i wyłącznie sportowa. Czytałem komentarze, że Lech nie chciał wydać na Kądziora pieniędzy, że jesteśmy skąpi. A prawda jest taka, że wystarczył jeden telefon i Damian trafiłby do nas. Zdecydowaliśmy jednak wspólnie z trenerem Maciejem Skorżą, że poczekamy na takiego skrzydłowego, jakiego chcemy. I ten temat odpuściliśmy. Damian jest świetnym piłkarzem, w Piaście Gliwice będzie miał dobre liczby, ale szukaliśmy kogoś innego, o nieco innym profilu. Jednym z powodów naszej decyzji był wiek Damiana, innym to, że przez rok nie grał w piłkę i dziś nie jest na krzywej wznoszącej. A Ba Loua jest. W przeszłości zmarnowaliście jednak takie "polskie" okazje. Tak było w przypadku Pawła Wszołka, Bartosza Kapustki czy Jakuba Świerczoka. Nie popełniliście takiego samego błędu? - Może z Damianem też tak będzie, ale świadomie podjęliśmy ryzyko. W czerwcu przyszło do mnie kilka osób, mówiąc, żebyśmy wzięli Kądziora dla świętego spokoju, bo "kibice będą zadowoleni", bo to łatwy i oczywisty wybór. Ale my nie mamy robić transferów dla świętego spokoju, tylko po to, żeby wzmacniać drużynę. Dlatego skoro Skorża i nasz dział sportu są gotowi zaryzykować - poczekać na innego piłkarza nie mając gwarancji, że to się uda - to ja, jako właściciel, nie będę hamował ich ambicji. Wręcz przeciwnie - będę ich w tym wspierał. Ale uciekł pan trochę od odpowiedzi. Nie widzi pan analogii z Kapustką czy Świerczokiem? - Każdy z wymienionych przez pana piłkarzy przewinął się w naszych rozmowach. Na przykład Kapustką interesowaliśmy się, zanim w Belgii doznał poważnej kontuzji kolana. Z kolei Świerczok był dla nas alternatywą, ale zdecydowaliśmy się na Ishaka i dziś jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Z Wszołkiem natomiast byliśmy w dobrym kontakcie, kiedy odchodził z Legii. Powiedział nam wtedy wprost, że jeśli dostanie ofertę z Bundesligi, to ją wybierze. Podpisaliśmy jednak kontrakty z Bartoszem Salamonem, Radosławem Murawskim, Arturem Sobiechem. Tym, co łączy tę trójkę, jest fakt, że zanim przyszli do Lecha, regularnie grali w swoich zespołach i występowali w ligach, gdzie płaci się znacznie lepiej niż w Polsce. Jak dziś płaci Lech? - Mamy najwyższą w historii listę płac. Co to oznacza w praktyce? Płacicie więcej niż Legia? - Legia jest zdecydowanym liderem tej klasyfikacji, jest tam zabetonowana, za nią jest długo, długo nic. Później jest Lech, zajmujemy drugie miejsce. I za nami też jest długo, długo nic... Musicie jednak płacić godnie skoro przekonaliście do gry w Lechu Barry’ego Douglasa, który w Anglii zarabiał kilkanaście tysięcy funtów tygodniowo. Czy to prawda, że zapłaciliście Szkotowi pół miliona euro - najwięcej w historii Lecha - za to, aby podpisał z wami umowę? - To była wysoka premia, choć nie najwyższa w historii. Kwoty jednak panu nie potwierdzę. Natomiast szczerze mówiąc, to gdyby nie sentyment Douglasa do Kolejorza, to tego transferu byśmy nie zrobili. Słyszeliśmy, że Barry miał oferty z Nottingham Forest, Derby County, Sheffield United czy Birmingham, chciały go też kluby tureckie, a przecież w Championship czy w Turcji płaci się tyle, ile my nie będziemy płacić przez lata. A mimo to Barry wolał nas. Joel Pereira też był "za darmo"? - Był niewiele tańszy, tym bardziej, że wcale nie był bez kontaktu, tylko figurował na liście Omonii Nikozja. Zresztą w piłce nie ma czegoś takiego jak "darmowy transfer". Rozumiem, że większe wrażenie robi wydanie na danego zawodnika konkretnej kwoty, ale czasami lepiej wykorzystać okazję i podpisać umowę z dobrym piłkarzem, któremu kończy się kontrakt. Korzystając z takich szans swoją siłę zbudowały na przykład kluby cypryjskie. My dzięki takim okazjom sprowadziliśmy Gytkjæra czy Ishaka. Natomiast nie mamy problemu z tym, żeby wydać konkretne pieniądze na transfer piłkarza. Musimy być tylko do niego przekonani. Tak jak do Pedro Rebocho z Avant Guingamp, za którego daliście około pół miliona euro? - To ciekawy zawodnik. Nie ukrywamy, że ma rywalizować z Douglasem o miejsce na lewej stronie defensywy. A więc nie jest to numer 2. Wcześniej rozważaliśmy transfer Erika Janžy, ale uznaliśmy, że szukamy zawodnika o jeszcze wyższych umiejętnościach. Tak samo było w przypadku Pawła Jaroszyńskiego. Natomiast Rebocho spełnił nasze wymagania, choć jeszcze w maju był poza naszym zasięgiem finansowym. Dopiero w sierpniu mogliśmy go pozyskać. Sprowadziliście Douglasa i Rebocho, ale priorytetem Lecha na lewą obronę był reprezentant Finlandii Jere Uronen, który grał w Gent. Dlaczego nie udało się zrealizować tego transferu? - Chcieliśmy go, ale czekaliśmy aż Finlandia wróci z Euro 2020, gdzie chłopak grał w podstawowym składzie. Zawodnik poważnie rozważał naszą ofertę, ale wiedzieliśmy, że jeśli dostanie propozycję z topowej ligi, to się na nią zdecyduje. W końcu pojawił się klub z Francji i Uronena kupił. Życie. Mamy świadomość, gdzie jako liga jesteśmy w europejskim łańcuchu transferowym, choć to nie znaczy, że nie będziemy stawiać sobie ambitnych celów. Padają nazwiska: Ba Loua, Singh, Douglas, Rebocho, Uronen, Perreira... A gdzie są Polacy? - Przecież latem dołączyli do nas Murawski i Sobiech. Mieliśmy także inne pomysły, ale nie udało się ich zrealizować. Jesteśmy w stałym kontakcie z Dawidem Kownackim i Łukaszem Teodorczykiem, ale nie było szans na zrealizowanie tych transferów. Był za to temat powrotu Marcina Kamińskiego. I tu była spora szansa, żeby wszystko doprowadzić do końca, ale gdy do "Kamyka" zgłosiło się Schalke Gelsenkirchen, wiedzieliśmy że sprawa jest już zamknięta. A co z Patrykiem Szyszem z Zagłębia Lubin? Był na waszej liście? - Tak, chociaż dziś to zawodnik, na którego nie stać żadnego polskiego klubu. Nas także nie. Ile do powiedzenia przy transferach miał Maciej Skorża? - Bardzo dużo. Muszę przyznać, że trener był niezwykle zdeterminowany i konsekwentny... Odrzucał jakieś kandydatury? - Zdarzyło się, i to kilka razy. Na przykład z Lourencym. A później z Kądziorem. Trener miał takie prawo i z niego korzystał. Ale były też sytuacje odwrotne, gdy to Maciek sugerował piłkarza, ale przegrywał głosowanie. Tak było w przypadku chłopaka, który gra regularnie w Bundeslidze. Nazwiska jeszcze nie zdradzę, bo może kiedyś do niego wrócimy... To Skorża zdecydował, że nie będziecie już wypożyczać piłkarzy? - To był nasz wspólny wniosek. W przeszłości tylko nieliczni piłkarze wypożyczeni do nas - jak Darko Jevtić, Gergő Lovrencsics czy Bohdan Butko - dawali sobie radę. Z drugiej strony było dużo niewypałów, jak Elvir Koljić, Ołeksij Chobłenko, Timur Żamaletdinow, Marko Malenica czy Mohammed Awaad. Dlatego teraz między innymi szef skautingu Jacek Terpiłowski uparł się, aby nie wypożyczać tylu graczy, co w poprzednim sezonie. Wypożyczenia będą się przytrafiały, bo minimalizują ryzyko, ale nie może ich być zbyt dużo. A kto podjął decyzję, że nie sprzedacie do Wolfsburga Jakuba Kamińskiego? Pan? Skorża? - My po prostu tego nie chcieliśmy. To nie jest dobry moment, żeby Kuba odchodził z Lecha. Dlaczego? 7 mln euro nie kusiło? Więcej dostaliście tylko za Kubę Modera i Jana Bednarka. - Nie, bo nie chcemy osłabiać drużyny. Kuba ma być jednym z liderów w walce o majstra. Sam sobie postawił taki cel. Poza tym w przyszłości możemy dostać za niego dużo więcej. Teraz powinien pograć w Ekstraklasie, zanotować konkretne liczby - gole i asysty. W tym sezonie pod tym względem wygląda lepiej niż w poprzednim, a przecież dopiero zaczęliśmy. Za rok pozwolicie Kamińskiemu odejść? - Tak. Co z Lubomírem Šatką, który od Kamińskiego jest starszy o siedem lat? On też latem mógł odejść. Wiem, że bardzo mocno interesowały się nim kluby Serie A, między innymi Napoli. - Konkretnej oferty nie było, ale dostaliśmy sygnał, że może przyjść. Natomiast odejście Lubo to też ewentualny temat na kolejne letnie okno transferowe. Po mistrzostwach Europy jego cena poszła mocno w górę. Zresztą my też nie wzięliśmy go za "frytki", kosztował aż 750 tys. euro. Natomiast uważam, że z Lecha nie odchodzi się po tak słabym sezonie, jak ten ostatni. Wyjątkiem był Tymek Puchacz, któremu jesienią daliśmy dżentelmeńskie słowo. Jeśli w tym sezonie skutecznie powalczymy o mistrzostwo, to już za dziesięć miesięcy pozycja negocjacyjna tych chłopaków będzie całkiem inna. Skorzystają na tym oni, skorzystamy i my. I przeznaczycie te pieniądze na reinwestycje? - Zawsze tak robimy, chociaż trafiały nam się też chudsze lata. Na przykład rok temu nie było nas stać na takie ruchy, jak teraz. Przez kilka okienek nie sprzedaliśmy żadnego wychowanka, nie graliśmy w pucharach, dotknęła nas pandemia. Teraz sytuacja była znacznie lepsza - zapracowaliśmy na to grą w fazie grupowej Ligi Europy, skutecznym wprowadzeniem wychowanków, mam na myśli choćby Modera i Puchacza. I wreszcie transferami tych graczy. Po transferach i odrzuceniu ofert za Kamińskiego i Šatkę, macie najsilniejszą kadrę w lidze? - Na papierze jest bardzo mocna. Ale czy najsilniejsza? - Hmm... Na pewno jest najbardziej wyrównana. Już teraz widać przecież, że mamy bardzo mocną rywalizację na każdej pozycji. W sumie nasza kadra liczy 30 piłkarzy - w tym kilku kolejnych utalentowanych wychowanków. Mam jednak też spore doświadczenie, które każe mi zachować spokój i pokorę. Natomiast szczerze mówiąc to nie pamiętam, żebyśmy w ostatnich latach mieli silniejszą paczkę. Jesteśmy więc gotowi do walki o mistrzostwo Polski. Czyli dotrzymał pan słowa... - Z transferami? Z tym, że się pan nie podda. - Ta konferencja mnie prześladuje i cały czas ktoś mi ją przypomina, ale w sumie już ją polubiłem. Najbardziej cenię wersję z muzyką z Titanica. Jest bardzo motywująca (śmiech). Rozmawiał w Poznaniu Sebastian Staszewski, Interia Skandal zniszczył Kusznierewicza! Dziś to inny człowiek! (pomponik.pl)