Interia: Na początek trochę retro-futbolu. 1 czerwca minęło 11 lat od pamiętnego rewanżu meczu o Puchar Polski na Łazienkowskiej w Warszawie. Legia pokonała wtedy Lecha 1-0, ale to wy wznieśliście puchar, bo w pierwszym spotkaniu wygraliście 2-0... Piotr Reiss: - A ja strzeliłem wtedy w Poznaniu dwie bramki, to było bodajże 18 maja. Fajne wspomnienia, bo to jeden z moich największych sukcesów. W tamtych czasach finał był podzielony na dwa spotkania - mecz i rewanż. U siebie wygraliśmy 2-0, a potem jechaliśmy do Warszawy obronić tę przewagę. Udało się i odnieśliśmy wielki sukces. - Puchar Polski z roku 2004 był tym bardziej cenny, że wygrany w momencie trudnym dla klubu. W Lechu były wtedy kiepskie warunki finansowo-organizacyjne i przed finałowym starciem z Legią nie byliśmy faworytem. My walczyliśmy o utrzymanie w lidze, Legia była czołowym zespołem Ekstraklasy. Ale mieliśmy fajny zespół, dobrego, a nawet bardzo dobrego trenera (Czesława Michniewicza - red.) i udało się sprawić radość kibicom. To zwycięstwo z Legią smakowało wyjątkowo? - Radość w Poznaniu była szalona. Mecze z Legią zawsze wywołują wielkie emocje i poruszenie, ale po tamtym finale nasi kibice wprost nosili nas na rękach. Smak tego zwycięstwa był rzeczywiście wyjątkowy, bo było ono niespodziewane. Fajnie było to przeżyć, bo dziś zwycięstwa z Legią nie wywołują w naszych kibicach aż tak wielkich emocji. Ale spotkania "Kolejorza" z "Wojskowymi" to jednak w Polsce absolutny klasyk. Weźmy ostatni finał Pucharu Polski na Stadionie Narodowym - mobilizacja kibiców z obu stron była niesamowita. A pan, zdaje się, na mecz dojechał z przygodami? - Tak, opisałem to później z przymrużeniem oka na swoim blogu i zaraz "hejtowali" ten wpis kibice Legii (tutaj możecie przeczytać wpis). Było to tak, że postanowiłem wybrać się na finałowy mecz Pucharu Polski tramwajem. Wiele razy wcześniej - kiedy jeździłem na mecze kadry - już to robiłem i problemów nigdy nie było. Zostawiłem więc samochód w hotelu i z uśmiechem na twarzy wsiadłem do tramwaju. Wysiadłem bodajże na Rondzie Waszyngtona i mina mi szybko zrzedła, bo nie spodziewałem się, że spotkam aż tylu kibiców Legii. - Z Ronda do bramy miałem kilkaset metrów spaceru pomiędzy fanami warszawskiego klubu i... sporo się nasłuchałem pod swoim adresem. Ale to znaczy, że trochę się tej Legii naprzykrzyłem, strzeliłem jej kilka bramek i cieszy mnie fakt, że po zakończeniu kariery jestem nadal rozpoznawany i "hejtowany" przez kibiców stołecznej drużyny. Zdaje się, że zapamiętali mnie jako dobrego piłkarza grającego we "wrogim" klubie! Puchar Polski w tym sezonie wygrała Legia, ale Lech ma szansę zrewanżować się jej w lidze. Kto, pana zdaniem, będzie się cieszył z tytułu? - Trudno powiedzieć, ale ja oczywiście mam nadzieję, że będzie to Lech Poznań. Nie wypada mi inaczej myśleć, zresztą zawsze byłem optymistą! Natomiast był taki moment w tym sezonie, kiedy wydawało się, że nikt tego mistrzostwa nie chce zdobyć, bo jak Legia zaczęła tracić punkty, to tracił je też Lech. Teraz te dwa kluby idą łeb w łeb i mam przeczucie, że tak będzie już do samego końca sezonu. A to oznacza, że wielka feta z mistrzowskiego tytułu będzie w tym roku w Poznaniu, bo przecież Lech ma punkt przewagi. W grupie mistrzowskiej "Kolejorz" potrafił wygrać z Legią na jej stadionie. Trener Maciej Skorża sprawił, że piłkarze Lecha uwierzyli w to, że mogą zdobyć "majstra"? - Nie należy przeceniać tego wyniku, bo przecież za Mariusza Rumaka (wiosną 2012 - red.) Lech również potrafił pokonać Legię na jej stadionie po golu Rudniewa, a mistrzostwa nie zdobył. Niemniej jednak zwycięstwo na początek walki w grupie mistrzowskiej z Legią na pewno było istotne z punktu widzenia mentalności. W końcówce było nerwowo, ale chłopaki spisali się dobrze i potrafili utrzymać korzystny wynik. - Trener Skorża uczy lechitów charakteru - tego, że zespół musi do końca wierzyć we własne umiejętności, musi umieć wytrzymywać presję i wygrywać mecze o dużą stawkę. Za czasów pracy trenera Rumaka, największym problemem było to, że Lech przegrywał ważne mecze, szczególnie w pucharach europejskich - z Żalgirisem Wilno czy z islandzkim Stjarnan. To byli niżej notowani przeciwnicy, a piłkarze Lecha mimo to nie potrafili unieść presji. Napastnicy Lecha: Sadajew, Kownacki i Ubiparip zdobyli do tej pory łącznie raptem 10 goli w lidze. Jak na drużynę walczącą o mistrzostwo, nie jest to poważny wynik... - Zgadza się. Lechowi w tym sezonie brakuje snajpera, jakim byłem chociażby ja, Robert Lewandowski, Artjom Rudniew, czy ostatnio Łukasz Teodorczyk. Przez to ciężar strzelania goli musi rozłożyć się na kilku innych zawodników i cieszy mnie to, że oni z tego zadania się wywiązują. - Nie wiem, z czego wynika ta strzelecka niemoc piłkarzy Lecha. Sadajew to moim zdaniem zawodnik o wysokich umiejętnościach, ale statystyki nie kłamią. Skoro wcześniej strzelał mało bramek, to nagle nie zacznie ich zdobywać seriami. Dużo pracuje dla drużyny i to jest jego atut, ale jeśli chodzi o skuteczność, to trochę zawiódł oczekiwania. Myślę, że w lecie Lech skupi się na tym, by ściągnąć bramkostrzelnego napastnika. Lech jest dzisiaj zespołem, który może powalczyć o awans do Ligi Mistrzów? - Sądzę, że tę drużynę trzeba jeszcze troszeczkę wzmocnić. Potrzeba jeszcze kilku wartościowych zawodników i myślę, że duża rola działu skautingu w tym, żeby znaleźć piłkarzy, którzy podniosą jakość Lecha. Cel na przyszły sezon jest jasny - chcemy zaistnieć przynajmniej w fazie grupowej Ligi Europejskiej. Awans do Ligi Mistrzów byłby ogromnym sukcesem, ale żeby to była realna opcja, wszyscy kluczowi zawodnicy musieliby być w wysokiej formie na decydujące mecze eliminacyjne. Problemem "Kolejorza" jest niestabilna forma. Lech potrafi wygrać na wyjeździe z Legią, a potem przegrywa u siebie z Jagiellonią. Skąd się biorą te wahania? - To jest dobre pytanie i nikt chyba nie potrafi na nie odpowiedzieć. Faktem jest, że te stracone punkty z Jagiellonią do dzisiaj odbijają się nam czkawką, bo gdyby udało się wygrać z "Jagą", to dziś Lech mógłby już powoli otwierać szampany. Ale taka jest piłka. Jagiellonia nie zagrała jakiegoś super futbolu, ale potrafiła wyrwać zwycięstwo. Ważne jest to, że w ostatnich meczach widzę, że w Lechu coś drgnęło i piłkarze lepiej radzą sobie z presją. Ostatnio dużo mówi się o tym, że w lecie z klubu odejdzie Karol Linetty. Jest gotowy na to, by spróbować sił w mocniejszej lidze niż polska? - Powoli nadchodzi czas, by puścić Karola na szerokie wody. Na razie jest pierwszoplanową postacią Lecha, ma duże umiejętności i zbiera coraz więcej doświadczenia. Bardzo ważne jest to, aby maksymalnie wzmocnił się fizycznie przed ewentualnym transferem. Jeśli będą go omijały kontuzje, to przed nim ciekawa kariera. Na pewno nie należy sprzedawać Karola za wszelką cenę. Trzeba poczekać na taki klub, który zaoferuje Lechowi dobre pieniądze, a zawodnikowi konkretną ścieżkę rozwoju. Jeśli taka oferta nie pojawi się już w lecie, to nie widzę przeszkód, aby Karol jeszcze jedną rundę, lub nawet cały sezon, rozegrał w Lechu. Najważniejszy piłkarz Lecha w tym sezonie to zdaniem Piotra Reissa... - Kasper Hamalainen, który jeśli tylko jest w formie, to potrafi rozstrzygnąć o losach spotkania. Ten piłkarz ma niesamowitą inteligencję w grze, a to bezcenny atut w nowoczesnej piłce. Takiego zawodnika chciałby mieć w składzie każdy trener. No to mamy najmocniejsze ogniwo. A rozczarowania? - Zupełnie szczerze mogę powiedzieć, że nikt nie zawiódł moich oczekiwań. Drużyna ciągle jest na dobrej drodze po tytuł mistrzowski, a to był cel na ten sezon. Jest solidna obrona, wielką robotę w środku pola wykonuje Łukasz Trałka. Na skrzydle błyszczy Szymon Pawłowski, dobrze grał także - do czasu kontuzji - Gergo Lovrencsics. Nawet rotacje na pozycji bramkarza nie wybiły z formy żadnego z golkiperów. Podsumowując, kluczowi piłkarze nie zawiedli i sądzę, że Lech zasłużył w tym sezonie na mistrzostwo Polski. Rozmawiał Bartosz Barnaś