Transfery czy też precyzyjnie obecne, letnie okno transferowe to jedynie papierek lakmusowy, który pokazuje z czym musza zmagać się w Poznaniu kibice i dziennikarze. Zwłaszcza okno stojące w jaskrawej sprzeczności z tym, co wydarzyło się rok temu i co przyczyniło się do zdobycia przez Kolejorza mistrzostwa na stulecie istnienia klubu, do czego przymusiły go niejako okoliczności. Same transfery nie są jednak zachodzącym w Lechu procesem, a jedynie jego przejawem. W co więc gra Lech Poznań, który sprawia wrażenie, jakby chciał doprowadzić swych fanów najpierw do gniewu, potem do rozpaczy, a ostatecznie do tego, co w kibicowaniu najgorsze - zobojętnienia? Od lat w tę samą grę, polegającą na oporze przed ryzykiem rozumianym jako nieodpowiedzialność. Lęku, który już Jacek Rutkowski definiował za pomocą metafory o paleniu pieniędzy w kominku. Ta gra polega na zupełnie innej ocenie rzeczywistości przez klub i tych, którzy mu kibicują i tego, co dla ludzi ma być atrakcyjne. Lech bowiem uważa za cnoty to, co dla wielu kibiców jest kompletnym obciachem, nieudolnością, niekompetencją. Nie dla wszystkich, bo są też kibice uważający, że celem klubu sportowego jest stabilizacja krocząca przed wynikami jako cnota najwyższa, co jest zapewne pokłosiem dawnych lęków o los Lecha w czasach jego bankructwa. Wielu, zapewne większość kibiców jednak nie za bardzo dzisiaj wie, czemu ma kibicować? Piłkarzom - to jasne, ale właściwie jakim działaniom władz? Lech Poznań pozostaje bierny. To jego cnota Ostatnie dni są doskonałym tego przykładem. Przecież prezes Piotr Rutkowski czy dyrektor Tomasz Rząsa nie tylko nie wstydzili się wyjść do ludzi i opowiedzieć im (np. na serwisie Meczyki) o tym, jak nieudolnie zachowywali się i co kombinowali podczas tego okna transferowego. On i opowiedzieli to wręcz z dumą, jakby chcieli się pochwalić tym, że tego lata kupili jedynie Afonso Sousę za 1,2 mln euro, a resztę graczy powypożyczali. Jeden i drugi uraczyli nas chwytającą za serce opowieścią o tym, jak to Lech postawił na transfer Michała Helika, przez co nie wystarczyło mu środków, czasu i energii na zapewnienie sobie alternatywy. "Gdybyśmy wiedzieli..." - mówią, a przecież wiedzieć powinni. Postawili na faceta, który do Lecha przyjść nie chciał, nawet wspomagany doniesieniami medialnymi, jak to już tego Lecha jest blisko. Pal jednak sześć, można uznać, że skoro Michał Helik nie chciał, to nie chciał, ale to jeszcze nie wyjaśnia, jakim cudem Kolejorz wychodzi teraz publicznie i bez zażenowania opowiada, jak to nie miał żadnego sensownego scenariusza B. Co więcej, nie miał nawet sensownego scenariusza A, bowiem doprawdy trudno nadążyć za mistrzami Polski w kwestii oceny tego, gdzie wzmocnień potrzeba, a gdzie nie. Po co poszukuje nadmiaru graczy na jedne pozycje (boki obrony), a odsłania goliznę pozostałych (Mikael Ishak ma wystarczyć w ataku, a Filip Szymczak ma stać się jego godnym następcą). Co jest tak cnotliwego w fakcie, że mistrz Polski z trzema otwartymi frontami i kompletnie zawaloną już bezpowrotnie Ligą Mistrzów na koniec okna gania za wypożyczeniami jak ktoś, komu budzik zadzwonił zbyt późno? Lech Poznań nie działa metodycznie Ruchy transferowe Lecha, a już na pewno wszystkie ruchy łącznie nie nasuwają na myśl tezy, że pod względem rozwoju sportowego mamy w Poznaniu stały, przemyślany progres. Klub nadal wydaje spore pieniądze na graczy na razie mało przydatnych, a skąpi na innych. To już nawet nie jest oszczędność, to jest chaos. Lech Poznań w polityce medialnej wybiera milczenie. Gdy słucha się tego lata Piotr Rutkowskiego i Tomasza Rząsy można uznać, że może to i dobrze, niemniej brak komunikacji z mediami i kibicami coraz bardziej wygląda na przemyślany. Przemyślany w tym sensie, że Lech nie ma nic sensownego do powiedzenia, a wtedy rzeczywiście lepiej pomilczeć. Nie ma bowiem planu, który można by przedstawić, omówić, rozliczyć. Działa chaotycznie i nieliczne rozmowy z mediami ma koniec okna mają jedynie dorobić jakąś tam teorię do tego, co się wydarzyło, czy też bardziej nie wydarzyło. Zwróćmy uwagę, ile w tych wypowiedziach jest "chcieliśmy", "interesowaliśmy się", "zabiegaliśmy". Nikt tego nie zweryfikuje, bo zweryfikować nie ma jak. Klub odfajkowuje obecność w mediach, żeby się wreszcie wszyscy od niego odczepili. Dziennikarze są zadowoleni, że klub potwierdza im informacje, które wcześniej z niego samego wyciekły, a reglamentacja rozmów prowadzi do tego, że nie spełniają swej roli. Po pierwsze - taka rozmowa raz na pół roku rozdzielana przez klub tym, kogo sam sobie wybierze stanowi dla mediów rodzaj cennego trofeum, którym można się pochwalić. A trofeum traktuje się z namaszczeniem, wiesza się na ścianie i podziwia. Ono nie jest narzędziem do celu jakim jest ustalenie, co się dzieje w klubie, jest celem samym w sobie. Po drugie - rozmowa raz na pół roku to rozmowa o wszystkim, czyli o niczym. Jest tak rozległa, że ledwo łapie wszystkie wątki. Nie ma rozmowy z Lechem, nie ma rozmowy o Lechu A to sprawia, że od dawna nie ma już żadnej rozmowy z Lechem, co ważniejsze - nie ma też żadnej rozmowy o Lechu. Są histeria, erupcje, krzyki, wahania nastroju, dezorientacja i emocje wykraczająca poza sferę czystej dyskusji. Jest zdobywanie medialnych trofeów, które niczego nie wnoszą i budowa barier, które są już nie do pokonania. Relacje między Lechem a kibicami i dziennikarzami zaczynają przypominać bitwę, nie rozmowę. Konfrontację, a nie tworzenie panelu dyskusyjnego. Wieczne narzekanie jako cnota sama w sobie i wieczną walkę z narzekaniem postrzegane jako cnota z drugiej strony. Kwestia Lecha staje się rytualnym tokowiskiem, na którym każdy ma do odegrania zawsze tę samą rolę - Piotr Rutkowski, Karol Klimczak, Tomasz Rząsa, kibice, dziennikarze. Każdy i wciąż tę samą. Kolejorz nie wypowiada się zbyt często, bo uważa, że słowa niewiele mu dają w odbiorze społecznym, a poza tym i tak nie jest w stanie niczego przetłumaczyć dziennikarzom (chyba, że stołecznym, tak łatwiej), bo oni w kółko krytykują go za to samo i piszą to samo. To pokazuje kolejną rozbieżność w ocenie rzeczywistości między klubem a resztą świata. Rozmowa o Lechu nie ma czegoś dać klubowi. Jest po prostu rodzajem obowiązku relacyjnego ze strony kogoś, kto zarządza nie tylko swoją własnością, ale stuletnim dobrem społecznym. Zarządzanie tym dobrem i ludzkimi emocjami wymaga ekstremalnie wysokich umiejętności i kompetencji. CZYTAJ TAKŻE: Lech Poznań mierzy się z nowym przeciwnikiem - swoimi kibicami Gdy rozmawiałem z Janem de Zeeuwem, zwrócił on słusznie uwagę na to, że w dzisiejszych czasach Lech Poznań rywalizuje z Rakowem Częstochowa, Pogonią Szczecin, Legią Warszawa czy innymi klubami tylko pozornie. W gruncie rzeczy zaczął konkurować z Netflixem, HBO, telefonami komórkowymi, youtuberami, zagranicznymi ligami w telewizji, zaczyna konkurować o wolny czas. Jeżeli w tym konkurowaniu nie będzie atrakcyjny, przegra i to niezależnie od stuletniej tradycji i utartych w Wielkopolsce obyczajów. Pozycja Lecha może zostać naruszona nie dlatego, że zagrozi mu w mieście Warta Poznań, a Raków, Legia czy ktokolwiek zdetronizuje go rychło w lidze. Zostanie naruszona, bo nadchodzące Pokolenie Z nie dokona tak oczywistych i jednoznacznych wyborów jak pokolenia dotychczasowe. To pokolenia telefonu komórkowego, dla którego 90 minut to za wiele i które skupia się na pewnych wycinkach rzeczywistości. Lech w takiej formie jak obecnie niekoniecznie musi do nich należeć, o ile będzie "kripi". A na razie jest na dobrej drodze, by być. Czym w pysk dostawali kibice Lecha Poznań przez ostatnie siedem lat [GRA NAWROTA o mistrzostwie dla Lecha Poznań]