Już dziś o 18.55 mecz Lecha z Benficą w Lidze Europy. Transmisja w Polsacie Sport Premium i na platformie IPLA. Marcin Kikut jako gracz Amiki Wronki i Lecha Poznań trzykrotnie występował w fazie grupowej europejskich pucharów. I dwukrotnie z "Kolejorzem" awansował do 1/16 finału. Dziś może pokusić się o porównanie obecnego Lecha, w którym pracuje jego brat, do tego sprzed dekady, gdy występował w nim wspólnie z Robertem Lewandowskim, Semirem Sztiliciem, Sławomirem Peszko czy Artjomsem Rudnevsem. Andrzej Grupa: Jako jeden z niewielu piłkarzy wystąpiłeś w barwach polskich klubów aż trzy razy w fazie grupowej europejskich pucharów. Jak to wspominasz? Marcin Kikut: - Perspektywa czasu pozwala mi już rzetelnie ocenić, czy dana przygoda była dużym sukcesem czy nie. W moim przypadku tak, bo ta Europa, którą otrzymałem w Lechu, to była wisienka na torcie mojej gry w piłkę. Dlatego ma dla mnie bardzo dużą wartość. Tyle że najpierw z tą fazą grupową zetknąłeś się w Amice Wronki, jeszcze w Pucharze UEFA. Byłeś podstawowym zawodnikiem drużyny, ale w każdym spotkaniu tak obrywaliście od rywali, że chyba ciężko pozytywnie to wspominać? - No tak, dostaliśmy kilka razy mocne lanie. Dla mnie gra w pierwszym zespole w tych rozgrywkach była dużym przeskokiem, bo jeszcze wiosną byłem występowałem w rezerwach Amiki, a już jesienią grałem przeciwko Rangers, Alkmaar czy Auxerre. Zbierałem pierwsze doświadczenia, trochę inaczej patrzyłem na to wszystko. Porażki jednak zawsze bolą, wtedy też bolały, ale pokazały nam, czym jest gra w Europie. To przyniosło trochę dobrego na następne lata. Zaczęliście tę fazę grupową od 0-5 z Glasgow Rangers we Wronkach. Za tydzień w Szkocji zagra z nimi Lech, ale chyba jego mecz będzie inaczej wyglądać? - Tak, na pewno. Nie porównywałbym tych drużyn. Byliśmy mocno wymieszani wiekowo, choć może to jest akurat podobne do dzisiejszego Lecha. Wydawało nam się, że dobrze łączymy młodość z doświadczeniem, mamy jakość, ale brakowało ogłady i zimnej krwi w tych meczach. No i może też z taktyką nie trafiliśmy. Z Rangersami było 0-1 do przerwy, skończyło się na piątce, dostaliśmy bolesną lekcję. Dziś jak patrzę na Rangers i Lecha, to jestem pewny, że nasza historia się nie powtórzy, a Lech w dwumeczu będzie lepszy od Szkotów. Zresztą ten obecny Lech ma znacznie więcej argumentów niż ówczesna Amica. Druga przygoda z fazą grupową to chyba okres największych możliwości Lecha, gdy w składzie byli Lewandowski, Sztilić, Bandrowski, Peszko czy Arboleda. Tobie jednak trener Smuda nie ufał jakoś specjalnie, bo zagrałeś samą końcówkę meczu w Rotterdamie i później ostatnie minuty w Udine w 1/16 finału. - Tak, zgadza się. W zestawie trenera Smudy było 11 zawodników, czasem 12 lub 13. Oni grali. Ja byłem po kontuzji kompletnie nieograny, dopiero wchodziłem do składu, ale parłem do gry. To mogła być fantastyczna przygoda, aczkolwiek załapałem się tylko na ławkę w spotkaniu z CSKA Moskwa, pojechałem do Rotterdamu i Udine, gdzie mój występ skończył się tragicznie. Nie było wtedy spójności, jeśli chodzi o przygotowanie mentalne i piłkarskie między zawodnikami i trenerem. Część z nas, w tym i ja, siedziała na ławce i była kompletnie nieograna. Taka już specyfika trenera Smudy. To była najsilniejsza drużyna, w której grałeś, czy może ta z 2010 roku, gdy Roberta Lewandowskiego zastąpił już Artjoms Rudnevs? - Obie były podobne, na tym samym poziomie. I w obu przypadkach kompletnie zawaliliśmy 1/16 finału w europejskich rozgrywkach. W Udine w pierwszej połowie graliśmy koncert, prowadziliśmy, mieliśmy awans w garści. A w drugiej oddaliśmy pole, co było karygodne z naszej strony. Do tego moja strata zadecydowała w ostatniej minucie o porażce, ale nie o odpadnięciu, bo remis 1-1 nic nam nie dawał. Każdy z chłopaków to później podkreślał, pocieszali mnie, ale czuliśmy, że oddaliśmy awans jako cała drużyna. Dwa lata później podobnie było w Bradze, do której pojechaliśmy z wynikiem 1-0 z pierwszego spotkania. Mieliśmy fajną zaliczkę, a przytrafił się cały łańcuszek nieszczęśliwych zdarzeń, nietrafiona taktyka, w której była jakaś myśl, ale nie na ten moment. Przegrana 0-2 w Portugalii była bolesna, bo już czekał na nas Liverpool w kolejnej rundzie. Te słowa komentującego mecz w Udine red. Macieja Iwańskiego: "Kikut, rany boskie, jaka strata" - jeszcze ciebie irytują czy już z uśmiechem do tego podchodzisz? - Szybko przeszedłem nad tym do porządku dziennego, zresztą w tej sytuacji upatruję źródło swoich późniejszych sukcesów. Co nie zabije, to wzmocni. Musiałem przejść szybkie szkolenie mentalne, podniosłem się i umocniłem nie tylko na dalszą część kariery, ale też na dzień dzisiejszy, na cały biznes, w którym sobie radzę. To moja siła. Nigdy tego już jakoś nie rozpamiętywałem, choć chwila była trudna. Dwa miesiące później wskoczyłem jednak do składu, bo jak to już bywało u Franciszka Smudy. Musiałem wskoczyć. Wszedłem do gry w ćwierćfinale Pucharu Polski, później był półfinał i finał, w którym grałem i zdobyłem ten puchar. Grałem też w lidze, zdobyłem bramkę w Gliwicach, która dała nam jeszcze szansę gry o mistrzostwo Polski, trochę odkupując wcześniejsze winy. Tytułu jednak nie zdobyliśmy. Taki już los piłkarza, że raz jest na fali, a innym razem hejtowany. Teraz hejt wygląda inaczej, bo inaczej internet działa, ale ja jakoś nigdy tego typu komentarzy nie czytałem, co było dobre dla zdrowia. Po latach kumpel się ze mnie śmiał, ale od razu mu odpowiedziałem, że szkoda, że nie pamięta, jak w meczu z City dwa razy wybijałem z linii bramkowej. Bo gdyby nie to, on by kolejnych spotkań nie zobaczył. Raczej mam do siebie pretensje o inne tematy niż ten z Udine. W 2010 roku trafiliście do takiej grupy, w której realne wydawało się zdobycie jednego czy trzech punktów. Tak uczciwie: wierzyłeś, że można coś zdziałać w starciach z Juventusem, Manchesterem City i Salzburgiem? - Wtedy była totalna euforia, taka fantazja życiowa. Przed losowaniem deklarowałem najsilniejsza grupę z możliwych. A jak już wylosowaliśmy te zespoły, to każdy wchodził do szatni z bananem na ustach. Zacieraliśmy ręce na te pojedynki. Może to nie byli tytani, ale bardzo mocne tuzy europejskiej piłki. Wychodziliśmy z założenia, że nie mamy nic do stracenia: jest cudownie, bawimy się piłką, walczymy, sprzedajemy siebie, drużynę i Polskę w Europie. W takim tonie wychodziliśmy na pierwszy mecz i w takim tonie została poprowadzona drużyna jako całokształt: zarówno w koncepcji taktycznej, jak i mentalnej. To był totalny odlot chłopaków w sferze piłkarskiej, stąd takie wyniki. To bardziej wy kształtowaliśmy mental tej drużyny czy trenerzy, bo przecież prowadziło ją dwóch szkoleniowców: najpierw w trzech spotkaniach Jacek Zieliński, później do końca Jose Mari Bakero. - Trener Zieliński mocno się do tego dołożył. Pamiętam, jak przed pierwszym spotkaniem w Turynie zachęcał nas do ultraofensywnej gry, co wcale u niego nie było takie oczywiste. To był dobry omen i sygnał dla całego zespołu: chłopaki, wychodzimy, bierzemy co nasze, nie boimy się, gramy do przodu. To było szokiem, ale potwierdzało nasz entuzjazm. Gdyby kazał nam się cofnąć w tym spotkaniu z Juventusem, zabiłby ten entuzjazm i pewnie byśmy przegrali. A tak poszło wszystko w drugą stronę: mecz tak nas nakręcił, że do każdego kolejnego spotkania wychodziliśmy jakbyśmy byli faworytami. Może oprócz tego starcia w Manchesterze z City. Trener Bakero już bardziej skupił się na kombinowaniu taktycznym, co niestety ostatecznie spowodowało przekombinowanie w Bradze. Ja te jego zmiany rozumiałem, zresztą wszyscy wiedzieliśmy o co chodzi. Tylko zastanawialiśmy się: dlaczego teraz, dlaczego akurat w tym meczu? Nie było to przygotowywane przez dłuższy czas, a zostało szybko wprowadzone, że napastnik gra na skrzydle i się rozpędza w bocznym sektorze, dostając diagonalne piłki od klasycznej dziesiątki Sztilicia, który zajmował jego miejsce. To okazało się błędem. Uściślijmy: Rudnevs, który miał znakomity sezon, został przesunięty na skrzydło, zaś miejsce w ataku zajął Semir Sztilić. A Bośniak z kolei nie bardzo wiedział co ma robić... - Tak, grał na dziewiątce i miał brać piłkę na siebie, co nie było do końca przemyślane. On nie mógł przyjmować piłki tyłem do bramki, to gracz stworzony do stania przodem w kierunku bramki rywala. Które z tamtych spotkań najbardziej zapadło ci w pamięci? - Chyba Manch... Nie, nie, nie. Ten domowy mecz z Salzburgiem. To spotkanie weszło do mojego życiowego DNA. Pierwsze spotkanie na otwarcie nowego stadionu, komplet na trybunach, ogromna kartoniada na całą wielką trybunę na wejściu. Moment wybiegnięcia z tunelu, gdy się znało ilość decybeli naciskającą normalnie na ciebie, w porównaniu z tym, co poczułem właśnie wtedy... Oddałbym dużo, aby przeżyć to jeszcze raz. No i ta kartoniada... Przez lata jej zdjęcie wisiało na wejściu w moim laptopie, do dziś jest w moich arkuszach. To było coś niesamowitego, jak w bajce...