Sebastian Staszewski, Interia: - Myślał pan już o dymisji? John van den Brom: - Nie, nigdy... Nie poddaje się pan? - Mam charakter wojownika. Jednocześnie nawet ja mogę pracować lepiej. Nie jestem tym, który mówi, że wszystko robi bezbłędnie, błędy popełniam codziennie. Ale jeśli trener myśli o dymisji, to od razu może rzucić pracę. Gdyby mógł pan wskazać główny powód problemów Lecha Poznań na początku sezonu, to co by pan wskazał? - Gdybym miał to wyjaśnić razem z moim sztabem czy Tomkiem Rząsą, to pewnie wskazalibyśmy na kontuzje - to duży kłopot. A także na początek przygotowań. Mieliśmy kilku zawodników, którzy grali w kadrach w ramach Ligi Narodów. Przyjechali do nas późno, właściwie bez wakacji. Z tego powodu musieliśmy zbudować nowy zespół, nawet jeśli piłkarze grali już ze sobą wcześniej. Tworzyliśmy drużynę z nowym trenerem, z różnymi detalami. A kiedy coś zmieniasz, może się zmienić także wynik. Na razie idzie panu słabo... - Od jednego meczu do kolejnego mamy tylko dwa, trzy dni. Nasz program jest po prostu szalony. Jeśli awansujemy do pucharów, to do mistrzostw świata nie będziemy mieli nawet jednego wolnego weekendu. Ciągle czwartek, niedziela, czwartek, niedziela... Dla zdrowych graczy to świetna sytuacja. Dla mnie, jako trenera, mecze to najlepszy moment w tygodniu. Jeśli gramy często, uwielbiam to. Ale zawodnicy muszą być gotowi na taką sytuację, a na razie jest z tym problem. Uważa pan, że te wszystkie kontuzje mają związek z pana treningami? - Nie wiem, mam nadzieję, że nie... Chociaż czasem zastanawiam się czy podjąłem dobrą decyzję. Nie zapominajcie jednak, że taki Bartosz Salamon ma problemy od dłuższego czasu. Czasami zdarzają się też kontuzje typowo piłkarskie. O każdej rozmawiam ze sztabem medycznym. Jak to się stało? Jak możemy zrobić to lepiej? Ale oczywiście moje treningi są inne niż mojego poprzednika. Kiedy bierzesz nowego trenera, zawsze coś się zmienia. Co zmieniłby pan, gdyby mógł pan jeszcze raz zagrać z Karabachem Agdam w eliminacjach Ligi Mistrzów? Jest taka rzecz? - Oczywiście. Jestem trenerem, który po każdym meczu myśli o tym co zrobiliśmy źle, a co dobrze. To, co było złe, to strata pięciu bramek. To był wielki problem. Ale problemem była także organizacja gry. Jeśli cofnę się do meczu w Poznaniu, to pokazaliśmy tu świetną organizację. Kontrolowaliśmy mecz, oni nie mieli sytuacji, my je tworzyliśmy, strzeliliśmy świetną bramkę i wygraliśmy 1-0. Pojechaliśmy na wyjazd, strzeliliśmy gola w pierwszej minucie. Rozmawialiśmy o tym, żeby już na początku rzucić daleką piłkę, pobiec za nią i spróbować zdobyć bramkę. I to się udało. Ale po tym widzieliśmy inne rzeczy... Nie byliśmy tak zorganizowani, jak w Poznaniu. I to musimy robić lepiej. Czy kibice mogą już dostrzec pana filozofię w zespole? Może dwa miesiące to niewystarczający czas, aby ją wdrożyć? - Nie, dwa miesiące powinny wystarczyć, jeśli ma się normalne przygotowania; jeśli ma się zdrowych zawodników, jeśli ciągle gra się jedną jedenastką. Wtedy można coś zobaczyć. Ale nie ma też wielkiej różnicy, jeśli chodzi o mój sposób myślenia, grania. Rozmawiałem o tym wielokrotnie z zarządem klubu zanim tu przyjechałem. Uważam, że w kwestii filozofii nie ma wielkiej różnicy pomiędzy tym jak gramy teraz, a w ubiegłym sezonie. Ale jak to robimy? Tu jest różnica. Czy może pan powiedzieć coś więcej o wizji zespołu, taktyce, ustawieniu, składzie? Jakiego Lecha chce pan zobaczyć już niedługo? - O ustawieniu mogę mówić ogólnie, bo w jego ramach mamy różne opcje dla zawodników. Ale to co już wiemy, to że chcemy grać czwórką w defensywie, z dwoma bocznymi obrońcami, którzy próbują grać bardzo ofensywnie. Bo tego potrzebujemy. W tej sytuacji potrzebujemy też stoperów, którzy mogą bronić. I aż do teraz to był problem, bo ich nie mieliśmy. W środku zawsze mamy trzech pomocników. Lubię, kiedy dwóch z nich kontroluje środek pola, szczególnie gdy obrońcy są ofensywni. Dlatego musimy kontrolować grę w defensywie. Jeden z tych pomocników zawsze może "doskoczyć" - tak to nazywam - do ataku i zrobić tam przewagę. Oczywiście, potrzebna jest też dobra "dziesiątka" współpracująca z "dziewiątką". No i skrzydłowi - oni są szczególni. Nie tylko nasi, ale w ogóle. Są wyjątkowi, bo mogą zrobić coś ekstra, czego się nie spodziewasz. Mogą robić wielkie rzeczy, ale również... strasznie głupie. Tacy właśnie są. To jest moja wizja futbolu. Dlaczego tak bardzo obawia się pan wystawienia w jednym czasie João Amarala i Afonso Sousy? - Jest łatwiej, kiedy drużyna wygrywa, jest zorganizowana, ma dobrą energię. Wtedy byłoby łatwiej grać z takim duetem, bo dla mnie oni są trochę podobni. Jestem trenerem ofensywnym, ale myślę też o reszcie drużyny, o organizacji na boisku. I moim zdaniem, gdyby byli jednocześnie na murawie, to może nie byłby problem, ale jednak pewien kłopot. Dlatego robię tak, jak robię. Ale w przyszłości myślę, że będą grali razem, bo to dobrzy zawodnicy. Sousa to dla pana numer 8 czy 10? - W tym momencie to bardziej "dziesiątka". Ze względu na organizację gry w obronie. Ludzie myśleli, że przychodzi do Lecha dlatego, że klub opuszcza Pedro Tiba. - Dla mnie również, chociaż może grać jako numer 8. Dajcie mu trochę czasu. Jest w nowym klubie, nowym kraju. Musi się zaadaptować do sytuacji. Czy kontaktował się pan już z Maciejem Skorżą? - Nie, jeszcze nie... Szczerze? Mam prostą wymówkę, bardzo prostą... Nie mam na to czasu. Oczywiście mogę zadzwonić, ale chciałbym się z nim spotkać. Ale jesteście w kontakcie? - Jeszcze nie. Dlatego, że chcę go spotkać, a nie tylko zadzwonić. Nie znamy się osobiście, dlatego wolę rozmowę w cztery oczy. Nadejdzie moment, kiedy usiądziemy razem. Nie martwcie się. Jeśli będę miał trochę czasu, zrobię to. Nie jest jednak łatwo, bo z tego co wiem to mieszka daleko stąd. Zrobił pan dobre rozeznanie przed przyjazdem do Poznania? - Tak, tak... Takie jakie można zrobić. Lepsze niż tylko na YouTube? - Może aż za dobre? Po tym zaczęliśmy oczekiwać więcej niż mamy teraz. I taka jest prawda. Po zrobieniu reaserchu ostatniego sezonu, byłem szczęśliwy. Wow! Patrzyłem na filmiki, na kibiców, na ich współpracę z zespołem. Hej, naprawdę byli dwunastym zawodnikiem! Zespół na to zasługiwał, grał dobrze, wygrał mistrzostwo. Dlatego byłem niezwykle podekscytowany tym, co zobaczyłem, chociaż najbardziej patrzyłem na zawodników. Kiedy Lech zadzwonił, miał pan inne propozycje? - Nie, byłem wtedy wolny po pracy w Arabii. Wróciłem w połowie maja i na początku nikt nie dzwonił... To normalne, bo pod koniec rozgrywek zazwyczaj jest cisza. Wtedy trzeba poczekać aż ktoś zacznie szukać trenera i się odezwie. No i odezwał się Tomasz, znaliśmy się jeszcze z Holandii. Zaczęliśmy rozmawiać. Ale to była jedyna opcja, chociaż bardzo dobra. Zaskoczyła pana presja w Poznaniu? Jest największą jaką przeżył pan w trakcie kariery? - Nie, wszędzie jest tak samo. Ale po takim meczu jak ze Śląskiem Wrocław bardzo trudno jest mi się pozbierać. Kiedy wracam do domu, nie jestem najsympatyczniejszy. Poniedziałek po meczu mieliśmy wolny, więc dzień wcześniej do Poznania przyleciała moja żona. I później zapytała: "Po co tu przyjechałam, skoro się nawet nie odzywasz?". Tak było, choć ona mnie zna. Po meczu siedzę i myślę, jak to możliwe, że przegraliśmy. Co mogliśmy zrobić lepiej? Co powinniśmy zmienić? To pewien rollercoaster. Ale to też część pracy trenera. A jak presję znoszą piłkarze, szczególnie nowi? - Właściwie to sami wytworzyliśmy presję... I pytanie brzmi: jak możemy ją zmniejszyć? Na boisku. - Na boisku. To priorytet. Każdy zawodnik musi w tym uczestniczyć, z moją pomocą i pomocą sztabu, który jest w klubie. Wszyscy są tu, aby sobie pomagać, to ważne. Musi być dobra współpraca pomiędzy nami, piłkarzami, sztabem medycznym. Ale na końcu musisz to zrobić jako zawodnik. I to taki test dla piłkarzy. Co zrobią z tą sytuacją? Czy coś zmienią? Czy będą robić to samo? Uwierzcie mi, że jeśli się to uda, to presja się skończy. I po czymś takim, staną się tylko silniejsi. Jak może pan opisać swoją współpracę z zarządem Lecha? - Fantastycznie. Otwarta komunikacja, widzimy się codziennie. Dla mnie zarząd to Tomasz i prezydent Piotr Rutkowski. Z nimi cały czas rozmawiamy o sytuacji, o detalach. Dla mnie to normalne, aby dyskutować z dyrektorem sportowym i właścicielem, więc... A naciska pan na nich w sprawie transferów? - Nie wywieram presji, ale rozmawiamy o tym. Jest pan w biurze Rząsy codziennie mówiąc mu o transferach? - Nie, po co? Jeśli nie ma nic nowego w sprawie transferów, nie muszę tam siedzieć cały czas. Po co? Rozmawianie codziennie o tym samym nie jest opcją. Ale naciska pan? - Nie, nie naciskam, bo wiem, że pracują nad tym. To nie jest łatwe... Przez problem ze środkowymi obrońcami, wszyscy pytają kiedy będzie nowy. A ja mówię: spokojnie! Teraz mamy dwóch, może trzech, którzy wracają. A kiedy jeszcze wróci jeden czy dwóch, będę miał pięciu stoperów! Co z nimi zrobię? Jeśli Ľubomír Šatka zostanie, Salamon wróci we wrześniu... Do tego Antonio Milić, Filip Dagerstål, Maksymilian Pingot. Jeśli wszyscy będą zdrowi, to po co nam kolejny? Uważa pan więc, że kadra jest wystarczająco szeroka, aby grać na trzech frontach? - Tak. Robimy to od dwóch miesięcy. Z nie najlepszym efektem, co musimy zaakceptować. Chociaż może po awansie do pucharów coś zrobimy, bo otworzą się nowe możliwości. A jak pana współpraca z mediami? Dlaczego nie odpowiedział pan na pytania do "Skarbu Kibica"... - Yyy... Wie pan o czym mówię? - Jeśli widzisz moją reakcję... Nie! Ale jestem otwarty na wszystko... Więc drugie pytanie: co z wywiadem z Canal+ po meczu ze Śląskiem, na który pan nie przyszedł? - To była pomyłka. Udzielam wywiadów, których muszę. A w tym przypadku powiedziano mi, że to nie jest obowiązkowe, że nie muszę tego robić. Okej, więc dlaczego miałbym to robić? Ale to był błąd komunikacyjny między rzecznikiem, a mną, już o tym rozmawialiśmy. Mówię o tym, bo jestem otwarty na wszystkich. A pierwsze pytanie? Sorry, ale to dla mnie totalna nowość. I muszę to sprawdzić. Następne pytanie dotyczy pana wypowiedzi po meczach z Vikingurem czy innymi rywalami. Były pełne pozytywnych słów, mimo iż graliście słabo. Czy to odpowiednia droga? Może było tam za dużo pozytywnych słów i to wkurzyło kibiców? Wciąż pan mówi "nie zasłużyliśmy na porażkę", ale jednak... wciąż przegrywacie. - Zawsze myślę pozytywnie! Tak łatwo zabijać drużynę, piłkarzy czy kibiców. Tylko po co? Potrzebujemy siebie! Na konferencjach prasowych, ale także po meczach w rozmowie z zawodnikami, zawsze mówię to, co myślę i co widziałem. Dam przykład meczu ze Śląskiem. Czy graliśmy źle? Nie. Dlatego nie mogę powiedzieć, że przegraliśmy, bo graliśmy słabo. Przegraliśmy, bo... Może czasem lepiej... - Ale dlaczego mam okłamywać siebie? Nie chcę tego robić. Mówię o tym, co widziałem w trakcie meczu. Jest pan szczerym facetem. - Tak. Jeśli coś jest dobre, to jest, nawet jeśli przegrywamy. Jeśli coś jest złe, to też to powiem. Naprawdę nie zasłużyliśmy na porażki, które osiągnęliśmy. I jeśli tak było, to powiem to. Może kibice chcieliby usłyszeć coś innego, ale dlaczego mam mówić coś złego na mój zespół, jeśli się z tym nie zgadzam? Nie jestem takim trenerem. Ostatnie pytanie. Czy wierzy pan, że kiedy ten wywiad zostanie opublikowany, wciąż będzie pan trenerem Lecha? - Oczywiście. No chyba, że poczekasz dwa lata, wtedy nie... Nie, nie, tylko kilka dni. - To na pewno. Czyli nigdzie się pan nie wybiera? - Nie. Chociaż teraz jadę do domu, do mojej żony. Całą rozmowę z trenerem Johnem van den Bromem zobacz na "Po Gwizdku". Rozmawiał w Poznaniu Sebastian Staszewski, Interia