Radosław Nawrot: Jesteś postacią, która ostatnio mocno wiąże się z występami Lecha Poznań w europejskich pucharach, a wiemy, że wielu kibiców uważa, że ważniejsza od rozgrywek europejskich jest liga. I to nie tylko dlatego, że tu jest mocno lokalna rywalizacja z Legią czy Widzewem, ale obawiają się, że kołderka znów okaże się za krótka i znów nie uda się pogodzić ligi z pucharami. Jak to zrobić? Filip Bednarek: Myślę, że Lech od czasu ostatnich występów w pucharach przed dwoma laty analizował to, pracował nad tym i zmienił się w tym kontekście, tak aby nie przydarzyło się nam to, co zdarzyło się dwa lata temu. Mam na myśli nie tylko stronę czysto sportową europejskich występów, ale i czysto fizyczną. To jest najważniejszy pogodzenia jednego z drugim. Weźmy podróże... Wymieniasz je na pierwszym miejscu. Nie grę co trzy dni. Nieprzypadkowo? - Nieprzypadkowo, gdyż podróż wywołuje największe zmęczenie. Umówmy się, jeżeli grasz dajmy na to mecz z Benficą w Lizbonie o godzinie 21, wsiadasz do samolotu koło 1 nocy, lecisz do rana i wtedy lądujesz, następnego dnia w piątek masz trening regeneracyjny i w sobotę jedziesz na mecz w Polsce, to jest to bardzo uciążliwe. Chcesz czy nie chcesz, poczujesz to. Dlatego w takich wypadkach i takich meczach newralgiczny jest ich początek. Ja jako bramkarz, który grał w tamtym okresie pucharowym, mam duży wpływ na to, co się dzieje na boisku pod takim względem, że sporo widzę i mogę przekazać. Po takim meczu pucharowym na początku ligowego starcia jesteśmy zmęczeni, a rywal jest świeży. Jeżeli więc będziemy naiwni, za wszelką cenę spróbujemy krótko rozgrywać wtedy piłkę, a oni nam ją odbiorą na trzydziestym metrze od naszej bramki, to z całym szacunkiem, plan się nie powiedzie. My będziemy tracić energię, oni ją zyskają. Przez pryzmat tego doświadczenia w pucharach sprzed dwóch lat wiem teraz, że przez pierwszy kwadrans czy pół godziny nie ma co na siłę pchać się z taktyką, która nie ma sensu. Owo doświadczenie powoduje, że wiemy już, że należy w takich wypadkach podejmować inne taktyczne decyzje. To jest niezwykle ważne doświadczenie! - Ogromne. Prosty przykład: wtedy, w 2020 roku mieliśmy tylko grać dołem i to dla oka było bardzo efektowne. Tak awansowaliśmy do fazy grupowej Ligi Europy, więc pomysł był super. Pojawiły się jednak okoliczności, o których wspomniałem, a taktyka ma być nie tylko efektowna, ale i skuteczna. Ludzie rozliczają nas nie ze stylu, ale wyników. Myślę, że niedawny mecz z Widzewem Łódź pokazał taką odpowiedzialność i doświadczenie zespołu. Pokazał, że nie jesteśmy już tym Lechem sprzed dwóch lat, który grał co trzy dni i to czasami naiwnie. Poza tym mamy też coraz lepszych zawodników. Potraficie się dopasować? - Potrafimy i o to też chodzi. Przykładowo: Raków Częstochowa nie jest zespołem, który kreuje grę. Nie buduje jej od zera. Jeżeli więc ty się cofniesz, dasz im piłkę i będą musieli to zrobić, nagle widzisz zupełnie inną drużynę. Spójrzmy jak zagrała z nimi Cracovia. Trener Jacek Zieliński to stary wyjadacz i wie takie rzeczy, wie jakiego wyboru taktycznego dokonać. A wybór taktyczny na mecz jest kluczową sprawą. Jeżeli dana drużyna nie ma potencjału na budowanie gry, to ty możesz się dostosować i ich zmusić. Zrobić coś, czego oczekują okoliczności meczu, a nie np. kibice. To chyba trudne. Kibice w Lechu tworzą presję także pod tym względem, że Kolejorz ma być cały czas kreatorem gry. - No ale spójrzmy na to, jak strzelaliśmy bramki w sezonie mistrzowskim. Były to głównie stałe fragmenty gry i bardzo dużo fazy przejściowej z obrony do ataku. Specjalność trenera Macieja Skorży. - Tak, specjalność trenera Skorży. Zwróćmy uwagę na to, że w drodze po mistrzostwo za jego czasów też kreowaliśmy grę, ale nie kreowaliśmy jej za wszelką cenę. Do tego musi być super boisko, a takiego przy Bułgarskiej nie ma. To nie Gdańsk chociażby, a takie niuanse mają ogromne znaczenie. I też decydują o taktyce. Decydują także o moich decyzjach jako bramkarza. Jeśli jako bramkarz widzę podczas zapoznania się z murawą jak ona wygląda, to wiem jakie decyzje będę podejmował w meczu. Nie można wtedy podejmować nie wiadomo jakiego ryzyka, bo bramkarz rozliczany jest z błędów, a nie z tego ile razy dobrze wprowadził piłkę do gry czy zaczął akcje. Muszę o tym pamiętać, że liczy się to złe podanie. Ja w Poznaniu tego się właśnie nauczyłem, że gra nogami to nie tylko gra dołem i podawanie 30 razy dolnej piłki do kolegi. To przede wszystkim podjęcie właściwiej decyzji w odpowiednim momencie i odpowiednich okolicznościach. Przykładowo: jeżeli przeciwnik w krótkim czasie stworzył trzy sytuacje i czuję niepewność moich środkowych obrońców w tym konkretnym momencie, to wiem co zrobić z piłką i jak się wtedy zachować, by tego nie pogłębić. Zagram wtedy dwie, trzy dłuższe piłki i to nie jest żadna ujma ani panika. To ma sens. Tak przecież strzeliliśmy pierwsza bramkę z Widzewem, prawda? Wiedziałem jak rywale się ustawiają, więc zagrałem do Mikaela Ishaka, on zagrał dalej i strzeliliśmy. Nie możemy się zamykać na takie rozwiązania. W Lechu Poznań pod wodzą Johna van den Broma jest dialog z trenerem na temat rozwiązań taktycznych? To nowy szkoleniowiec... - I to jest kluczowe. Trener musi się nauczyć się ligi, nas, klubu, a ostatnie wyniki to pewne przetarcie, które zaczyna procentować. Jego system pracy zaczyna przynosić plony. Sami widzieliśmy jak to wyglądało na początku, zbieraliśmy krytykę za złe przygotowanie motoryczne. Ono nie było złe, było takie jak obecnie. Doszło wiele różnych elementów, od powrotu środkowych obrońców począwszy i są efekty. Nie można położyć palca na jednym bolesnym miejscu i powiedzieć, że to jest przyczyna. Wiele ich było. Liczby nie wskazywały na to, że Lech jest akurat słabo przygotowany motorycznie. Oś krytyki szła w inną stronę, że Lech nie poszedł za ciosem, nie wzmocnił się dostatecznie i nie zrobił więcej. A jeśli już sprowadzano, to chociażby Artura Rudko, który początek sezonu zawalił. Tobie pewnie nie wypada go oceniać... - Wypada nie wypada, ja po prostu nie chcę się wypowiadać na temat transferów, bo to nie moja działka. Przez całe życie walczyłem z tyloma niedźwiedziami na drodze, że kolejne nie robią już na mnie wrażenia. Były jednak takie momenty, gdy czułem może nie tylko bezradność, co zadawałem sobie pytanie: czym sobie na to zasłużyłem, że wypadam ze składu? I jak sobie radziłeś? - Mój profil psychologiczny jest taki, że od zawsze czerpię wielką satysfakcję z ciężkiej pracy. Żyję więc tym samym rytmem pracy i wiem, że ona przyniesie efekty. Czy gram, czy nie gram, przyniesie. Zamiast szukania czerni i bieli staram się odnaleźć w szarości i życie mi wielokrotnie pokazało, że przychodził niespodziewany moment szansy, a ja dzięki systematyczności pracy byłem na to gotowy. Ot, cała filozofia - trzeba być gotowym na to, co się może wydarzyć. Czy rywalizowałem z Miki [van der Hartem] czy Arturem, byłem. Lech jest moim klubem, ukochanym, więc on wywołuje u mnie ogromną mobilizację. Jeżeli jako dorosły człowiek, który ma żonę i trójkę dzieci, decyduję się wyjechać do Poznania, to moją nagrodą za rozłokę z rodziną jest nie tylko reprezentowanie barw Lecha, ale i owa wisienka na torcie, na którą cały tydzień pracuję. Tą wisienką jest gra w meczu. Jeżeli z niezrozumiałych powodów ją tracę, a czuję że zapracowałem, to nie jest to łatwe. Przychodzi refleksja: po co ja to wszystko robię? Po co rezygnuję z bliskości żony, dzieci? Koniec końców historia pokazuje, że zatacza koło. To, co damy od siebie, wraca. Dlatego pozostaję zmotywowany i cały czas chcę pokazać wszystkim, że dam radę. Cieszę się, że mentalnie sprostałem trudnym momentom i nadal jestem nie do złamania. W jakim języku nie śpiewa się hymnu Ligi Mistrzów? [GRA NAWROTA o finałach Ligi Mistrzów]