Maciej Słomiński, Interia: Jako człowiekowi, którego nie było wówczas jeszcze w planach, rzuca mi się w oczy, że finał Górnika z Manchesterem City odbył się zaledwie tydzień po rozstrzygnięciu rywalizacji półfinałowej. Włodzimierz Lubański: O wyniku naszego półfinału z AS Roma przesądził rzut monetą po trójmeczu i 330 minutach rywalizacji. Stężenie emocji w znaczący sposób przekroczyło średnią europejską. Jak dziś na to patrzę, to dochodzę do wniosku, że stała się rzecz do przewidzenia. Po decydującym meczu z Romą zrobiła się atmosfera jakbyśmy już wygrali. Zabrakło nam trochę piłkarskiego łobuzerstwa. Zabrakło mobilizacji i koncentracji na finał, przed nim dostawaliśmy więcej kwiatów niż trenowaliśmy. Oczywiście trochę przesadzam, ale bez wątpienia wkradło się odprężenie po trzecim meczu z Włochami. W Wiedniu zaraz po pierwszym gwizdku zaczął padać deszcz, tak jakby Anglicy zamówili sobie pogodę. - Atmosfera tego finału nas zaskoczyła. Graliśmy na wielkim stadionie, który był prawie pusty. Przyszło jakieś 8 tysięcy widzów. Warunki atmosferyczne były fatalne. Od strony czysto sportowej nie było wielkiej różnicy w umiejętnościach między Górnikiem a Manchesterem City. Na pięć meczów mogło być 3-2 w jedną bądź w drugą stronę. Czuliśmy na boisku, że w każdej chwili możemy ich ograć. Anglicy byli cwańsi i skuteczniejsi. Cała otoczka tego finału sprawiła, że nie zagraliśmy najlepszego meczu. Co pan czuł po ostatnim gwizdku, wtedy w Wiedniu? - Ogromny niedosyt. W każdych rozgrywkach startuje się po to, by je wygrać. Jeśli dochodzi się do decydującej gry to po to, żeby zabrać ten puchar. Mówi się, że seria rzutów karnych to loteria, a wy dosłownie zostaliście do finału wylosowani przy pomocy monety w Strasburgu. To coś niewyobrażalnego dla dzisiejszej młodzieży. - Paru z nas nie wytrzymało napięcia i poszliśmy do szatni. Sam rzut monetą to było dla nas za wiele, po tym morderczym boju na boisku. Dochodziły do nas krzyki, ale nie wiedzieliśmy kto wygrał. Wreszcie do szatni wpadli rozradowani koledzy, wtedy zrozumieliśmy, co się stało. Po dogrywce drugiego meczu z Romą (2-2, w normalnym czasie 1-1) w Chorzowie byliście przekonani, że to koniec drogi i odpadliście. - Przed meczem nikt nas nie informował, że bramki strzelone w dogrywce nie liczą się podwójnie, że w dodatkowym czasie zaczynamy od zera. Strzeliłem bramkę w 93. minucie, niestety, Włosi wyrównali w ostatniej. Wszyscy, absolutnie wszyscy byliśmy przekonani, że odpadliśmy. Po końcowym gwizdku wielu kolegów padło na ziemię, przekonani że to koniec. Dopiero w szatni działacze zaczęli nas pocieszać, że nie wszystko stracone, że gramy mecz dodatkowy. Nie chcieliśmy wierzyć. Zaraz znowu radość, że gramy dalej! Ogromna huśtawka nastrojów, gdyby o tych meczach nakręcić film nikt by nie uwierzył. Pan został królem strzelców tamtego Pucharu Zdobywców Pucharów z 10 trafieniami. Nie było internetu, ale Anglicy na pewno wiedzieli kim pan jest. - Zdaję sobie sprawę, że finał nie był moim najlepszym meczem. Długo się zastanawiałem, dlaczego nam wtedy nie wyszło. Nie ma jednej odpowiedzi. Tak bywa na piłkarskiej drodze, że czasem się gra lepiej, czasem gorzej. W tamtych czasach trochę "narozrabiałem" na europejskiej arenie. Drużyny ze wschodniej części muru bardzo rzadko dochodziły do decydującej rozgrywki. Górnik Zabrze należał do dobrej klasy drużyn europejskich, nie mówię, że to była ścisła czołówka, ale zespół bardzo solidny. Gdy mieliśmy dzień, byliśmy w stanie wygrać z każdym. Wygrywaliśmy z Manchesterem United, Glasgow Rangers, Dynamem Kijów. To nie był przypadek. Dziś takich rywali możemy pooglądać w telewizji. - Inny był świat, inna była piłka. Na pewno na korzyść naszej piłki klubowej przemawiało to, że wszyscy polscy piłkarze grali w kraju. W teorii byliście amatorami. - To było ukryte zawodowstwo. Byliśmy pracownikami zatrudnionymi w kopalniach, a np. chłopcy z Ruchu Chorzów "pracowali" w hutach, legioniści byli zawodowymi żołnierzami. To się bardzo ładnie nazywało - byliśmy oddelegowani do działalności sportowej. Tę działalność uprawialiśmy na boisku, dwa razy trening, dożywianie i cała reszta na poziomie zawodowym, dzięki temu byliśmy perfekcyjnie przygotowani do każdego meczu. Można było podejrzewać, że nie jesteście amatorami, gdy przed ćwierćfinałowym meczem z Lewskim Sofia byliście na tournée w Ameryce Południowej. - Górnik Zabrze był najlepszym ambasadorem Polski. W Kolumbii, Chile czy Ekwadorze nie do końca wiedziano, gdzie jest Polska. Jak ograliśmy ich najlepsze drużyny, zainteresowali się naszym krajem. Ze sportowego punktu widzenia przygotowania na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, w Kolumbii, były bardzo pożyteczne. Łapaliśmy bardzo dobrą kondycję, organizm był naładowany czerwonymi krwinkami. Każdy wyjazd na zachód był okazją na zakupy. W relacjach z finału przewija się opowieść, że godziny przedmeczowe spędziliście z rodzinami na głównej handlowej ulicy Wiednia, Mariahilfer Strasse. Czy to mogło osłabić waszą koncentrację? - Po raz pierwszy w historii Górnika Zabrze mogliśmy na wyjazd zabrać naszych najbliższych. Nasze partnerki dojechały autokarem do Wiednia. W dzień meczu, po porannej kawce spotkaliśmy się z najbliższymi i zaczęły się różne historie (śmiech). "A wiesz, bo widziałam w sklepie to czy tamto". To są fakty. Nie ukrywajmy, że runda po sklepach w dzień finału europejskiego pucharu, nie służy koncentracji. Takie były czasy. Wyjazdy na zachód były reglamentowane, a jak ktoś dawno albo nigdy nie był to przecież naturalne jest, że chce zobaczyć co jest w sklepie. Jak zwykle - winne kobiety. - Czy to miało wpływ na nasza postawę na boisku? Bezpośrednio nie. Jedną rzecz trzeba podkreślić wyraźnie - te emocje i zwycięstwo z AS Roma sprawiły, że byliśmy traktowani jakbyśmy już zdobyli puchar. Zabrakło nam chciejstwa. To mieliśmy dwa lata później, gdy z reprezentacją wywalczyliśmy olimpijskie złoto. W Monachium mogliśmy się zadowolić, że pokonaliśmy w półfinale drużynę radziecką, która była absolutnym faworytem. Tam koncentracja była do końca, wygraliśmy finał z Węgrami. Z tamtego Górnika tylko Jerzy Gorgoń był urodzony w Zabrzu, ale wszyscy, oprócz Władysława Szaryńskiego byliście Ślązakami. - Charakter tego zespołu był niewątpliwie śląski. Górnicy pracowali w kopalniach, w niezwykle trudnych warunkach. Ten górniczy charakter był widoczny na boisku. Waszym najstarszym zawodnikiem był Stefan Floreński, 14 lat od pana starszy. Niestety odszedł do lepszego ze światów na początku bieżącego roku. - Rok wcześniej graliśmy mecz ligowy na Stadionie Śląskim z GKS-em Katowice. W ferworze przepychanki z sędzią, potknąłem się, wpadłem na arbitra i lekko go pchnąłem. Sędzia nie wiedział kto go pchnął, odwrócił się, spojrzał, stało nas tam kilku i na Stefana padło. Może powinienem wziąć sędziego za rękę i poprosić, by to mnie dał żółtą kartkę? Stefan Florenski za młodu grał w Górniku Sośnica, gdzie mój ojciec był wiceprezesem klubu. Jeździłem z nimi na A-klasowe mecze...siedząc na kolanach "Florka"! Wiele lat później graliśmy razem w Górniku Zabrze. "Skaldowie" śpiewali wtedy na waszą cześć, żeby "Olek był bożyszczem wszystkich Polek" i "żeby Zyga zwijał się jak fryga". - Ten zespół zasłużył sobie na tę pieśń. Byliśmy z różnych środowisk, ale jako zespół byliśmy niezwykle silni, każdy miał duże ambicje zarówno indywidualne i zespołowe. Pomysłowość ówczesnych kibiców nie znała granic: "Tylko dzieci przy piersi mogą straszyć Rangersi" albo "W setną rocznicę urodzin Lenina Górnik Romę zagina". - Czuliśmy to wsparcie. W dniu meczów z Włochami po raz pierwszy w Polsce opustoszały ulice. Nie tylko w Zabrzu, a w całym kraju. Myśmy byli nie tylko drużyną Śląska, mieliśmy kibiców w całej Polsce. Na potwierdzenie tego faktu niech będzie okrzyk Jana Ciszewskiego, który po meczu z Romą, gdy los i moneta wskazała na nas, krzyknął: "Górnik, Polska!". Jeszcze dziś, jak o tym mówię, przechodzą człowieka ciarki. Po przegranym finale z Manchesterem City przegraliście na finiszu tytuł mistrza Polski z Legią Warszawa. Czy winny był mecz na wiedeńskim Praterze i spadek morale w drużynie? - Obie drużyny reprezentowały wysoki poziom europejski. W tym samym sezonie Legia doszła do półfinału Pucharu Europy, tak że ulec im nie było ujmą. Nasz mecz ligowy to było spotkanie europejskie. To raczej oni byli silni, a nie my słabi. W kolejnym sezonie los znów przydzielił wam Manchester City. I znów, jak z Romą był trójmecz, tym razem zwycięski dla rywali. - Czasem bywa tak, że jakaś drużyna komuś nie leży. Natomiast te spotkania były wyrównane, decydowały detale. U nas, na Stadionie Śląskim, w "Kotle Czarownic" pogoniliśmy ich 2-0. Ze wsparciem kibiców byliśmy lepsi od City. Ja wyszedłem w rewanżu na boisko po kontuzji, koledzy bardzo mnie prosili. Nazwali mnie potem "białym aniołem", bo w trudnych warunkach atmosferycznych miałem czysty, śnieżnobiały strój. W Anglii rywale zaskoczyli nas jedną rzeczą: brutalnością. Twarda gra to jedno, ale to nie była łobuzerka, o której mówiłem na początku, a bandytyzm! Przy rzucie rożnym, stałem gdzieś w okolicy 30. metra, koledzy skupieni w naszym polu karnym. W tym momencie zawodnik City, Francis Lee podbiega do Henia Latochy i z całej siły wali go pięścią, ładuje mu sierpowego w twarz! Sędzia nie widział tego nokautu. Pierwszy raz z czymś takim się spotkaliśmy. Czysty boiskowy bandytyzm! Rozmawiał Maciej Słomiński