Poniżej publikujemy ekskluzywny wywiad z 85-letnim Mieczysławem Kolasą, który zdobył z "Pasami" ten tytuł. - To już sześćdziesiąt lat! - Bardzo szybko minął ten czas. Jeszcze teraz, gdy ktoś pyta się mnie o tamten okres, to opowiadam o nim tak, jakby to było wczoraj. Przypominam sobie nasze treningi, ale też normalną pracę. Bo wtedy nie było zawodu piłkarza. Pracowaliśmy w różnych miejscach, a potem przychodziliśmy na treningi. To było męczące, ale kochaliśmy to, więc cieszyliśmy się idąc na ćwiczenia. - Gdzie pan pracował? - W Zakładach Szatkowskiego na Grzegórzkach. Produkowaliśmy tam prawie wszystko: narzędzia, maszyny, nawet mosty (śmiech). To był taki specyficzny zakład. Krążył w tamtych czasach żart, że kto nie mógł czegoś wykonać, przychodził do nas i my to robiliśmy. - I pan był jednym z tych fachowców. - Tak. Byłem starszym mistrzem narzędziowni. Był kierownik, zastępca kierownika i starszy mistrz. W sumie w zakładach pracowało około stu osób. - Z klubu nie dostawało się wtedy żadnych pieniędzy? - Były jakieś premie, najczęściej za wygrane spotkania. Czasem była to jakaś rzecz, czasem jakieś pieniążki. Wtedy nie było takiej gotówki, jaka jest teraz. Gdy była zima, to klub dawał nam 500 zł na dożywianie. - Ile to wtedy wynosiło? - Miesięcznie zarabiało się 2000 zł, więc to była jedna czwarta wypłaty. Nie było tego dużo, ale ważne, że coś się dostawało. To było amatorstwo. Dla nas nagrodą było to, że gramy w Cracovii, bo wtedy "Pasy" były sławne, znane na cały kraj. Nawet w Warszawie mieliśmy swoich kibiców, którzy nie mogli się doczekać meczu z Legią. - Co klub dał zawodnikom po wygraniu z Wisłą i zdobyciu mistrzostwa Polski? - (chwila zastanowienia) To były złote pierścionki z chorągiewką Cracovii. Męskie oczywiście. - Jak rozpoczęła się pana przygoda z Cracovią? - Przyszedłem do "Pasów" w 1947 roku i muszę panu powiedzieć, że na początku ciężko było przebić się do pierwszego składu. Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata. Wielu zawodników szybko opuściło drużynę, ale mnie udało się zostać na dłużej. Rozegrałem w Cracovii ponad dwieście pięćdziesiąt spotkań i w ramach podziękowań otrzymałem od klubu zegarek na rękę, który chodzi do dziś! W klubie byłem dziesięć lat, więc ma on ponad pół wieku. I nic z nim nie robiłem. - Zaraz po przyjściu do Cracovii, zdobył pan z drużyną tytuł mistrza Polski! - Wisła zajęła na koniec ligi pierwsze miejsce, a my drugie. Mieliśmy taką samą zdobycz punktową, a wtedy w regulaminie nie było uzgodnione, kto w takiej sytuacji zostaje mistrzem. Podjęto więc decyzję, że odbędzie się dodatkowe spotkanie na neutralnym boisku. - Wybrany został stadion Garbarni Kraków. - Tak, ale samo spotkanie było kilka tygodni po zakończeniu rozgrywek. Przez dłuższy czas nie wiedzieliśmy, czy będziemy grali, więc nie trenowaliśmy. Dopiero potem wznowiliśmy ćwiczenia i przygotowywaliśmy się do tego spotkania. - Nastał ten wielki dzień. Kto uważany był za faworyta? - Wisła, która przecież wygrała całą ligę. Był to grudzień, a więc pora zimowa. Śnieg co prawda jeszcze nie padał, ale był już mróz. - Był pan zawodnikiem Cracovii, ale w tym meczu pan nie zagrał. - Zgadza się. Trzeba powiedzieć, że w tamtych czasach nie było zawodników rezerwowych. Trener na mecz zabierał dziesięciu graczy z pola i dwóch bramkarzy. Reszta zawodników oglądała spotkanie z trybun. Zabrakło wtedy dla mnie miejsca w składzie i mecz oglądałem z boku razem z pozostałymi kolegami. - Dziwny to był przepis. - Jeżeli ktoś złapał kontuzję i nie mógł grać, to drużyna występowała w osłabieniu. Pamiętam, jak raz pojechaliśmy do Warszawy na mecz z Legią i w hotelowym pokoju spałem z Edwardem Mazurem. Rano się obudziliśmy i Edziu oświadczył mi, że nie będzie mógł grać, bo ma bóle żołądka. Musieliśmy więc wystąpić w dziesięciu. - Kartek też wtedy nie było. - Występowały jedynie słowne upomnienia. To były inne czasy, w walce o piłkę nie było złośliwości, brutalności. Było bardzo mało przerw w grze, za to dużo składnych akcji, strzałów, parad bramkarzy.