Maciej Słomiński, Interia: Byliście ze świętej pamięci Januszem Kupcewiczem przyjaciółmi? Michał Globisz, wieloletni trener m.in. juniorskich reprezentacji Polski: - Myślę, że tak. Jak się poznaliście? - Znamy się, to znaczy znaliśmy - 48 lat. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że go nie ma. Poznaliśmy się w roku 1974. Piękny rok dla polskiej piłki nożnej. - Oj tak. Młodziutki, niespełna 19-letni, Janusz Kupcewicz przyszedł do beniaminka Ekstraklasy, Arki Gdynia. W swoich szeregach chciało go ponoć, komplet 16 klubów Ekstraklasy. - To prawda. Talent czystej wody, nad tym nie ma co dyskutować, każdy to wiedział. Janusz, wraz ze swoim trzy lata starszym bratem Zbyszkiem, zamieszkał w hoteliku na Płycie Redłowskiej, z przepięknym zresztą basenem. Tam byli kwaterowani piłkarze sprowadzani przez Arkę Gdynia. Byłem wtedy młodym człowiekiem, którego pasją było zbieranie autografów znanych postaci. Napisałem list do Zbyszka Kupcewicza, który przysłał mi swój autograf, zdjęcie, a przede wszystkim ładny, sympatyczny, długi list. Zakończył go zaproszeniem na spotkanie. Tak się złożyło, że mieszkałem na osiedlu Moniuszki, na ulicy Wyspiańskiego, w bezpośrednim sąsiedztwie stadionu Arki. Gdyby pan go zaniósł na piechotę byłoby szybciej niż wysyłać pocztą. - Jak szedłem do kolegi na 10 piętro widziałem z balkonu prawie całe boisko stadionu przy Ejsmonda. Widziałem na żywo na stadionie, pierwszą bramkę, którą Arka zdobyła w Ekstraklasie. To był mecz z ŁKS, a po strzale głową Zbyszka Kupcewicza pokonany został brązowy medalista mistrzostw świata - Jan Tomaszewski. Spotkałem się ze Zbyszkiem, poznaliśmy się, polubiliśmy, od razu w pakiecie dostałem młodszego brata - Janusza. Zbyszek z Krystyną i Janusz z narzeczoną Mirką, bardzo często bywali u nas na Wyspiańskiego. Bracia Kupcewiczowie bawili się z moim synem Bartkiem. Zaprzyjaźniliśmy się. Był już pan wtedy trenerem? - Stawiałem pierwsze kroki, w 1974 r. rozpocząłem pierwszą trenerską pracę z trampkarzami Lechii Gdańsk. Mieszkał pan tuż obok stadionu Arki, a tu praca w Lechii. Dlaczego? - Przede wszystkim dlatego, że to Lechia, nie Arka zaproponowała mi pracę. Nie był to dla mnie problem. Ulicą Legionów szedłem do kolejki elektrycznej, na drogę kupowałem "Przegląd Sportowy", gdy dojeżdżałem do przystanku Gdańsk-Politechnika całą gazetę miałem przeczytaną. Nigdy nie miałem problemu, że mieszkałem w Gdyni i pracowałem w Lechii, ani w jedną, ani w drugą stronę. Dziś piłkarze i trenerzy nie zmieniają tak łatwo barw klubowych wewnątrz Trójmiasta. "Bobo" Kaczmarek pracował w Arce dwa dni. Pan przyszedł do Arki po pracy w PZPN, ale jednak kojarzył się mocno z Lechią. - Podejrzewam, że mogłem dostać ciche wsparcie od mojego przyjaciela, Janusza Kupcewicza (śmiech). Większość życia mieszkałem w Gdyni. Mam wielu znajomych wśród Arkowców. Nigdy w życiu nie psioczyłem na żadną trójmiejską drużynę, dopingowałem wszystkie - tak samo Bałtykowi i Stoczniowcowi, no chyba że była rywalizacja, wtedy trzeba było wybrać. Do dziś z żoną oglądamy wszystkie mecze Lechii i Arki. Jak siądę pod odpowiednim kątem to widzę, co się dzieje na boisku. W ostatnich latach bardziej ściskałem kciuki za Arkę, w końcu byłem pracownikiem tego klubu. Nie wypadało inaczej. Przez dziesięć lat nie zaznałem ani pół przykrości w Arce, zostałem przyjęty jak swój. W pierwszych dniach, po informacji o moim problemie ze wzrokiem byłem na meczu z Januszem i on mówi: Michał wisi baner, "trenerze jesteśmy z panem, proszę się trzymać". To było miłe. Wracając do lat 70. XX wieku - to była dla pana "wow", że jako początkujący trener przyjaźni się z najbardziej utalentowanym piłkarzem w kraju? - Nie, skądże. Mieliśmy normalne, koleżeńskie relacje. Fajnie było (śmiech). Czasy były trochę inne niż dziś, pracując w Lechii znałem prawie wszystkich piłkarzy Arki, razem chodziliśmy na, jak to się wtedy mówiło: "prywatki". Zawsze mówię, że to Lechia mnie wypromowała, gdyby nie praca dla niej, nie zostałbym trenerem reprezentacji Polski juniorów. Kontakt z Januszem Kupcewiczem nie ustał, nawet gdy ten wyjechał z Polski. - Byliśmy u niego w Saint-Etienne, gdzie nota bene spotkał w drużynie Jeana Castenedę, bramkarza, którego pokonał strzałem z rzutu wolnego w meczu o 3. miejsce na hiszpańskim mundialu. Mało kto wie, ale zasiadaliście wspólnie na ławce trenerskiej z Januszem Kupcewiczem. - On był selekcjonerem reprezentacji Polski w futsalu, ja jego asystentem. Potem jeszcze do sztabu dołączył Lech Kulwicki. Najwięcej czasu spędziliśmy razem w ostatnim 10-leciu, podczas wspólnej pracy dla Arki. Udało mnie się namówić Ryszarda Krauze, ówczesnego właściciela klubu, by zatrudnił Janusza i Tomka Korynta w charakterze skautów. Bywały momenty, że Kupcewicz nie do końca odnajdywał się w życiu po karierze piłkarskiej. - Janusz miewał zmienne nastroje. Bywało, że był szczęśliwy, wtedy roztaczał dalekosiężne plany. Bywał też na przeciwległym krańcu spektrum - zgorzkniały, narzekał, krytykował rzeczywistość, był rozżalony, to nawet zahaczało o depresję. Byłem z nim na bieżąco, w ostatnim okresie bywałem u niego w domu regularnie, 2-3 razy w tygodniu. Miał zakręty w życiu, przede wszystkim ten, gdy rozstał się z Mirką. Na szczęście relacje z dziećmi nie ucierpiały, kontakt z synami do końca miał wspaniały. Gryzło go to, że musiał liczyć pieniądze, czy wystarczy. Praca nauczyciela WF nie była jego wymarzoną. Pewnie jak kończył karierę piłkarza, wyobrażał sobie, że będzie miał ciekawsze zajęcia. Czasem doskwierała mu samotność, siedział sam w czterech ścianach ze swoimi myślami. Wydaje mi się, że dobrze odnajdywał się w pracy z dziećmi. - Na pewno miał większe ambicje. Takie nazwisko powinno otwierać drzwi nie tylko na Pomorzu, ale w całej Polsce. Byłem z Januszem zawsze szczery, on wiedział, że nie ma predyspozycji na trenera przez wielkie "T". Jednak na tym świat się nie kończy. Kupcewicz mógłby być świetnym asystentem, czuł piłkarzy, mógł być doskonałym pomostem między pierwszy trenerem, a resztą drużyny. Poza tym był jeszcze lepszym skautem. Sprawdziłem to w praktyce, w Arce Gdynia, z tej roli wywiązywał się doskonale. Miał coś czego nie da się nauczyć, trzeba się z tym urodzić, miał tzw. piłkarskiego nosa. Byłem zaskoczony, że nie przebiera w propozycjach na stanowisko skauta z klubów Ekstraklasy. To nawet nie chodziło o pieniądze, a prestiż i pozycję. Z całym szacunkiem dla Chmielna, gdzie na koniec życia pracował, tam nie ma drużyny ligowej. Dobijała go pandemia. Bywał duszą towarzystwa, a tu zakaz spotkań. Miałem wrażenie, że czasem mógł pochylić kark. Czasy są takie, że może trzeba było samemu się przypomnieć i zareklamować? - Janusz nie dbał o to. Był bardzo ambitny, ale nie przebojowy, nie potrafił się rozpychać łokciami. Uważał, że to do niego powinno się dzwonić, a on nie będzie się prosił. Był zodiakalnym strzelcem, podobnie jak ja. Jesteśmy bardzo towarzyscy, z poczuciem humoru, ale jednak ceniący sobie niezależność. Jaka była relacja Kupcewicza z Arką Gdynia? Był bezsprzeczną legendą i najlepszym piłkarzem w historii tego klubu, a jednak nie zawsze bywało różowo. - Głośny był jego konflikt z obecnym właścicielem Arki, to go bardzo bolało. Czuł się przecież Arkowcem z krwi i kości. Nie mógł się przejść Świętojańską, żeby kibice nie zaczepiali, chcąc uścisnąć dłoń i pogadać. Najlepszy okres Arki w ostatnich latach to chyba prezesura Wojciecha Pertkiewicza. - Zdecydowanie. Wojtek Pertkiewicz to w ogóle najlepszy prezes w historii Arki Gdynia. Były wymierne sukcesy na boisku - Puchar Polski, finał Pucharu, Superpuchar i awans do Ekstraklasy, a one wynikały ze spraw organizacyjnych. Pertkiewicz potrafił stworzyć rodzinną atmosferę w pionie administracyjnym, z przyjemnością przychodziło się do pracy. Wówczas zgodnie pracowaliśmy dla Arki we trójkę - Janusz, ja i Edward Klejndinst. Jak się pan dowiedział o śmierci przyjaciela? - Byłem we Wdzydzach Kiszewskich na obozie piłkarskim u mojego przyjaciela, Józefa Gładysza. Bardzo wcześnie rano w poniedziałek zadzwonił syn Jasia, Arek i powiedział co się stało. Aż się nogi pode mną ugięły. 66 lat, 10 lat mniej ode mnie. Za wcześnie. Od kilku lat żył z zastawką serca. - Generalnie zdrowie nie było jego siłą. Jego kariera piłkarska mogła potoczyć się lepiej, gdyby nie częste kontuzje, które wykluczały go z meczów. Po karierze często narzekał na zdrowie, często jeździł do szpitala, na badania itd. Koniec końców, dawał sobie radę w życiu, miał plany, napędzały go kolejne wyjazdy do Stanów Zjednoczonych. Ja oczywiście nie byłem z nim w takiej relacji, żeby odwodzić go od amerykańskich wyjazdów, ale on sam narzekał, że za oceanem traktują go jak gwiazdę i ciężko odmówić. - Doskonale wiedziałem o tej jego słabości i mogę przysiąc, że przez wiele lat, nigdy nie wypiłem z nim grama alkoholu, nawet piwa, bo wiedziałem, że dla niego nie jest dobre. Znałem go jak on sam siebie, przez ostatnie lata byliśmy nierozłączni i mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że Janusz nie szukał alkoholu. Ale był mało asertywny, Polonusom i starym kibicom trudno odmówić. Brakuje go? - No pewnie. Coraz mniej jest ludzi, z którymi można pogadać. Dwa tygodnie przed Januszem, zmarł mój bardzo dobry kolega ze szkolnej ławy. Brakuje mi rozmów z Januszem o wszystkim i o niczym. Byliśmy bardzo blisko przez ostatnie lata. Zawodowo i zwyczajnie po ludzku, jak przyjaciele. Był pan na pogrzebie? - Oczywiście, musiałem się pożegnać, ale nie szedłem do pierwszego rzędu, nie lubię się afiszować. Tydzień później byliśmy z żoną i jeszcze jedną parą zapalić świeczkę, pomodlić się i porozmawiać. Proszę na koniec powiedzieć jak pana forma. - Jeśli chodzi o wzrok jest constans. Ani lepiej, ani gorzej. Fizycznie czuję się bardzo dobrze, właściwie nie choruję, spaceruję i biegam. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mam już 76 lat, trzeba uważać. Chociaż gdyby nie oczy, wciąż bym pewnie pracował. Złoci medaliści mistrzostw Europy juniorów jeszcze dzwonią 29 lipca w rocznicę zwycięskiego finału? - Dzwonią, ale nie wiem, czy wiesz, jaką imprezę zrobiliśmy na 20-lecie zdobycia złota? Do Łodzi przyjechali wszyscy zawodnicy poza jednym. Impreza na poziomie tej bezpośrednio po medalu albo nawet bardziej huczna! Było wspaniale, mecz i impreza, nie wiem co lepsze. Wojtek Łobodziński nawet przełożył mecz swojej Miedzi Legnica, żeby być z nami. Paweł Golański jest dziś dyrektorem Korony Kielce. Janusz Niedźwiedź, trener Widzewa Łódź, też był w mojej kadrze na jednej konsultacji. Za wszystkich moich wychowanków bardzo trzymam kciuki. Rozmawiał Maciej Słomiński