Maciej Słomiński, INTERIA: Derby Trójmiasta pomiędzy Arką Gdynia i Lechią Gdańsk odbędą się na wypełnionym kibicami stadionie, choć do niedawna jeszcze na meczach Żółto-Niebieskich było po kilkaset osób. Co się zmieniło w Gdyni, że zakończono bojkot? Tomasz Korynt, wychowanek Lechii Gdańsk, legenda Arki Gdynia: - Każdy był stęskniony za trybunami, brakowało tej cotygodniowej adrenaliny. Dla mnie, dla nas wszystkich fajnie się składa, że wracamy na stadion akurat meczem derbowym z Lechią Gdańsk. A najważniejszy powód jest taki, że osiągnięto porozumienie między aktualnym i prawdopodobnym przyszłym właścicielem klubu, którego wyrazem jest list intencyjny. To wszystko sprawia, że z radością wracamy na trybuny. No może nie wszyscy... Są tacy, którzy będą bojkot kontynuować? - Gdzieś wyczytałem na forach...My jako oldboye Arki jesteśmy jednomyślni. Zresztą jednym z sygnatariuszy porozumienia był Czesiek Boguszewicz, który wcześniej konsultował się z nami. To się okaże, czy finalizacja transakcji będzie trwała miesiąc czy pół roku, pewne jest, że sprawy wreszcie idą w dobrą stronę. W końcówce maja był pan jednym z sygnatariuszy listu, w którym pisaliście m.in., że "to co panowie Kołakowscy robią w Gdyni złe i nie powinno mieć miejsca". Może trzeba oddać Kołakowskim, że dobrze zbudowali drużynę, która jest przecież liderem tabeli. - Wyniki świadczą o tym, że drużyna choć nie gra może olśniewająco, ale punkty zdobywa, sześć kolejnych wygranych w lidze nie wzięło się znikąd. Mogę mówić, dlaczego ja się pod listem podpisałem - uważam, że w sytuacji gdy agent piłkarski jest właścicielem klubu to istnieje kolizja interesów. To był grzech pierworodny tej transakcji. Można było podejrzewać, snuć domysły, mieć wrażenie, że właściciel woli sprzedawać, rotować zawodnikami niż awansować do Ekstraklasy, że wynik sportowy nie jest na pierwszym miejscu. Słyszało się o tym, że trenerom dyktowany był skład. Trudno czasem stwierdzić, czy pierwsze było kura czy jajko, ale doszły mnie słuchy, że Jarosław Kołakowski trochę odsunął się od klubu i drużyny i wtedy ona zaczęła grać lepiej. - Całkiem możliwe. Dla mnie to dość dziwne, że właściciel chce sprzedać klub akurat wtedy, gdy jest na pierwszym miejscu w tabeli, a jeszcze dziwniejsze, że drużyna tak dobrze punktuje, gdy została pozbawiona wsparcia kibiców, słychać też o problemach finansowych. Za moich czasów zdarzyło się, że PZPN ograniczył o połowę kwoty premii za mecze, reakcja drużyny była oczywista - jak płacą połowę, to zagramy na pół gwizdka, przynajmniej w pierwszym odruchu tak wyglądała reakcja. W trochę nowszych czasach Marek Zieńczuk opowiadał mi mrożące krew w żyłach historie z Ruchu Chorzów, gdzie nie było dosłownie niczego. A mimo "Niebiescy" raz zdobyli srebrny, raz brązowy medal w lidze. - Ciężkie warunki tworzą mocnych ludzi, na pewno w tym też coś jest. Jak będzie wyglądał derbowy mecz w piątek? Arka jest na fali, jest liderem, przyjdzie cały stadion gdynian dopingować. - Boję się, żeby piłkarzom Arki ta otoczka nie powiązała nóg, aby nie zżarła ich trema. Do tej pory zawodnicy grali przy kilkuset kibicach, a teraz przyjdzie 20 razy tyle. Teraz mają jednak psychologów sportowych itd. Powinni sobie poradzić. W świetle ostatnich informacji z obozu Arki (lidera tabeli) i Lechii (żółte kartki i kontuzje), przynajmniej na papierze to gospodarze są dla mnie lekkim faworytem. Dawno tak nie było, że stawką trójmiejskich derbów jest fotel lidera. - Taka stawka była ostatnio w latach 70. XX wieku, gdy ja jeszcze grałem w Lechii Gdańsk, której jestem wychowankiem. Chcę podkreślić, że nigdy nie zagrałem w Arce przeciw Lechii. Piątkowy mecz jest o coś, nie tylko prymat w Trójmieście. Choć do końca rozgrywek daleka droga, to te punkty mogą mieć decydujący wpływ na to kto awansuje do Ekstraklasy. To jest slogan, że derby rządzą się swoimi prawami. - Ale tak faktycznie jest. Może grać pierwsza drużyna z ostatnią, ale gdy zawodnicy wychodzą na boisko nie ma to absolutnie żadnego znaczenia. Co więcej, zespół teoretycznie niżej notowany ma mniej do stracenia i może mieć lekką psychologiczną przewagę, aby wyzwolić dodatkowe pokłady motywacji i emocji. W takim meczu może zdarzyć się wszystko, dosłownie. Arka Gdynia - Lechia Gdańsk w piątek o 20:30. Transmisja w Polsacie Sport Pan zdobył 44 bramki dla Żółto-Niebieskich. Karol Czubak strzelił już 43 gole dla Arki i może wyrównać pana osiągnięcie już w derbach. - Porozmawiamy, gdy strzeli tyle co ja w Ekstraklasie (śmiech). Oczywiście życzę mu wszystkiego najlepszego i dużo zdrowia. Czubak to podobny zawodnik do pana. - Zgadza się, operuje przede wszystkim w polu karnym, potrafi się zachować i znaleźć pod bramką. Teraz do niezłej formy doszedł jeszcze Olaf Kobacki, robi sporo zamieszania na skrzydle i asystuje. Ta para dobrze ze sobą współpracuje. Czyli Kobacki - Czubak to duet na miarę śp. Janusza Kupcewicza i Tomasza Korynta? - Janusz był zdecydowanie innym zawodnikiem, operował w środku pola, a Kobacki to klasyczny skrzydłowy. Tego drugiego porównałbym bardziej do Wieśka Kwiatkowskiego, też był szybki i miał dobry drybling, choć współpraca i z jednym jak i drugim układała się świetnie. W 1977 r. przeszedł pan z II-ligowej Lechii Gdańsk do I-ligowej Arki Gdynia. Pewnie na brak propozycji pan nie narzekał? - Lata leciały, Lechia co roku atakowała Ekstraklasę i zawsze bezskutecznie, zdecydowałem się odejść. Miałem opuścić Biało-Zielonych już w 1976 r., ale działacze przekonali mnie, że teraz już na pewno się uda. Oczywiście wyszło jak zwykle. Miałem rok po roku propozycje z Łodzi, już nie pamiętam czy najpierw z ŁKS potem z Widzewa czy na odwrót, w obu przypadkach trenerem łodzian był Leszek Jezierski. Pewne okoliczności życiowe sprawiły, że zostałem w Trójmieście, tzn. w Gdyni, gdzie mieszkałem. Te okoliczności życiowe można chyba nazwać sercowymi. - No tak, rozgryzł mnie pan...Serce nie sługa. Roman Korynt, pana ojciec, legenda Lechii Gdańsk nie był przeciwko transferowi do Arki? - Nie. Wspierał mnie w tej decyzji, czasem coś podpowiadał. Ojciec był moim pierwszym trenerem w trampkarzach Lechii, wychował takich zawodników jak Zdzisław Puszkarz, Andrzej Głownia, Tadeusz Jahn, Jerzy Jastrzębowski. Z tego co wiem był dość ostrym recenzentem pana gry. - Wkurzałem się czasami na niego. Coś pod nosem czasem odpowiedziałem, ale ogólnie byłem posłusznym synem i zawodnikiem. Ojciec nie miał nic przeciw, ale pewnie kibice Lechii mieli. Miał pan jakieś "przeboje" z tego powodu? - W Gdańsku - Stoczni dosyć długo na płocie widniał napis "Korynt zdrajca", każdy kto jechał SKM (Szybką Kolej Miejska) mógł go zobaczyć i dowiedzieć kim jestem dla kibiców Lechii. Było trochę przykrych sytuacji, gdy czułem i dyskomfort, a nawet wrogość. Lubiłem chodzić na mecze koszykarzy Wybrzeża, z Edwardem Jurkiewiczem na czele - grali w Gdańsku przy 3 Maja w nie za dużej sali. Kibice Lechii niezbyt przyjemnie mnie przywitali, więc odpuściłem sobie wizyty w Gdańsku, a przynajmniej mocno ograniczyłem. A jak było między piłkarzami? Wtedy, zupełnie inaczej niż dziś zdecydowana większość zawodników pochodziła z regionu. - Z byłym bramkarzem Lechii, Krzyśkiem Słabikiem do dziś jesteśmy blisko. Na coroczną wigilię oldboyów Biało-Zielonych zawsze dostaję zaproszenie od kustosza muzeum Zbyszka Zalewskiego. Była walka na boisku i rywalizacja, a na co dzień, gdy się spotykaliśmy nie było animozji, na pewno nikt na nikogo nie pluł. Nie było może wielkiej przyjaźni, ale było normalnie. Dziś niewielu wychowanków gra w polskich klubach, a w Lechii w podstawowym składzie w derbach wystąpi jeden. - Ubolewam nad tym, że w barwach naszych klubów gra armia zaciężna. Uważam, że powinny byćjakieś ograniczenia, żeby grało góra pięciu obcokrajowców, a nie dziewięciu. Nie wiadomo czy młodzi Polacy dadzą radę, bo nie mogą się przebić, jak się mają pokazać? W tym wszystkim trzeba mieć też trochę szczęścia.... Jak to? - Nie zawsze ten kto błyszczy w juniorach będzie asem w seniorach i na odwrót. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że ja trochę tego szczęścia miałem. W debiucie w barwach Lechii z Gwardią Koszalin, w ostatnim meczu sezonu w III lidze, strzeliłem dwie bramki. Potem wychodziłem w pierwszym składzie, nie szło, zostałem odstawiony na ławkę. Przyszedł mecz z Zawiszą Bydgoszcz, który był w czubie tabeli, trener Ryszard Kulesza powiedział jednemu z kolegów, że ma się grzać, bo zaraz wchodzi. Tam grało dwóch ostrych i dużych środkowych obrońców: Zgoda i Harmata, ten kolega mówi: - Może niech Tomek wejdzie, oni są tacy wysocy i w ogóle. Wszedłem i strzeliłem dwa gole, wygraliśmy 2-1. Trochę szczęścia trzeba mieć, trzeba mu też jednak pomóc. Nie żałuje pan przejścia z Lechii do Arki? - Nie, absolutnie nie. Z Arką przeżyłem sporo fajnych chwil, większe lub mniejsze sukcesy sportowe, pojeździliśmy trochę po świecie, czego nie było w Lechii. Bywaliśmy w Skandynawii, Stanach Zjednoczonych, Algierii - za ostatnim z tych wyjazdów stał trener Stefan Żywotko. Takie egzotyczne w tamtych czasach były wyjazdy. Co wtedy, w latach 70. XX wieku miała Arka czego nie miała Lechia?- Arka była organizacyjnie lepiej zorganizowana, mimo że była z mniejszego miasta grała szczebel wyżej. W Arce działacze byli bardziej przedsiębiorczy, mieli większe możliwości. Stocznia Nauta czy Remontowa, Baltona to byli nasi główni mecenasi, ja byłem zatrudniony w pierwszej z tych firm. Dziś można o tym głośno mówić, amatorski sport za komuny był fikcją. Piłkarze Lechii przecież nie jeździli na Kokoszkach pracować, a jedynie odbierać wypłaty. - Kokoszki...To był mój pierwszy zakład pracy (śmiech). Taka była sytuacja w sporcie, nie trzeba trzyliterowych służb, aby to odkryć. Kibicom Lechii wreszcie przeszła złość na pana za "zdradę". - Na Lechii na nowym stadionie bywałem na każdym meczu, robiłem to dla ojca, który zawsze bardzo chciał tam być. Spotykałem się już tylko z dowodami sympatii, gdy jakiś starszy kibic mnie rozpoznał zdarzało się fajnie pogawędzić. Czas leczy rany. Nie wypominając wieku pan za rok ma 70 lat, a forma wciąż jest. Ojciec dożył prawie 90 lat, będąc cały czas na chodzie. - Nie chwaląc się, chyba mamy dobre geny. Brzuch mi nie rośnie, zdrowie dopisuje. Wciąż się ruszam z oldboyami Arki, gdzie muszę się przepychać z Sobierajem, Ulanowskim i młodszymi od nich. Jaki wynik padnie w piątek? - W moich czasach nie padało wiele bramek w derbach, jedna, góra dwie. Dziś murawa lepsza, piłki lepsze, sprzęt lepszy, o obstawienie wyniku się nie pokuszę, ale myślę, że jakieś bramki padną. Tak jak mówiłem wcześniej, Arka jest dla mnie lekkim faworytem tego meczu. Maciej Słomiński, INTERIA