Wciąż nie chce się wierzyć, że Janusz Kupcewicz nie żyje. Jak przystało na pogrzeb człowieka o bardzo pogodnym usposobieniu, deszcz ustąpił słońcu, gdy kolumna żałobników ruszyła, by złożyć ostatni hołd znakomitemu piłkarzowi. Wszyscy najważniejsi ludzie polskiej piłki przybyli do ukochanej przez Kupcewicza Gdyni, aby pożegnać jedynego w historii medalistę mundialu, który reprezentował klub z Trójmiasta. Był prezes PZPN Cezary Kulesza, był jeden z poprzedników aktualnego sternika piłkarskiej centrali - Michał Listkiewicz, był prezes Pomorskiego Związku Piłki Nożnej - Radosław Michalski. Byli selekcjonerzy reprezentacji Polski: Andrzej Strejlau, Antoni Piechniczek. Nie mogło zabraknąć kolegów Kupcewicza z boisk ligowych i reprezentacyjnych: Bogusława Kaczmarka, Pawła Janasa, Dariusza Dziekanowskiego, Józefa Gładysza, Tomasza Korynta i wielu innych. W imieniu Miasta Gdynia przemawiał wiceprezydent Marek Łucyk, Arkę reprezentowały nieprzebrane tłumy kibiców w żółto-niebieskich barwach, hołd w imieniu aktualnej drużyny złożył Marcus Vinicius da Silva, najlepszy strzelec ligowy w historii gdyńskiego klubu. Wiemy, że śp. Kupcewicz nie miał nic przeciw temu, że to właśnie Marcus wyprzedził go w klasyfikacji żółto-niebieskich bramek, bardzo Brazylijczyka z polskim paszportem lubił i cenił za boiskowe dokonania. Piękne wspomnienie o zmarłym wygłosił Antoni Piechniczek, który na pogrzeb przybył aż ze Śląska. Nie mogło być inaczej, Kupcewicz był kluczowym zawodnikiem drużyny, która na mundialu w Hiszpanii w 1982 r. wywalczyła srebrne medale dla Polski. - Śp. Janusz Kupcewicz miał propozycje, żeby grać dla największego polskiego klubu, dla Górnika Zabrze, jednak pozostał wierny wybrzeżu. Pokochał tą ziemię i był tu kochany. Wciąż mam przed oczami nasze ostatnie spotkanie, gdy całą ekipą z hiszpańskiego mundialu spotkaliśmy się przy okazji meczu Ligi Narodów z Belgią na Stadionie Narodowym, wspominaliśmy stare dobre czasy, snuliśmy plany na przyszłość. Wiem, że Janusz doskonale czuł się w pracy z młodzieżą, w niej realizował, z nią wiązał plany. Powracało pytanie czy był zawodnikiem spełnionym - gdy widzieliśmy się ostatni raz odpowiedział, że jego gol w meczu o mundialowe srebro był jak 40 punktów w meczu koszykarskiej ligi NBA. Na cmentarzu dominowały oczywiście kolory żółty i niebieski, które na co dzień przywdziewa Arka Gdynia, klub z którym związał swoje życie Janusz Kupcewicz, były również delegacje z klubów olsztyńskich i Lecha Poznań, z którym w 1983 r. zdobył pierwsze mistrzostwo kraju. Było sporo osób z Gdańska, gdzie zmarły był również bardzo szanowany. Pięknie opowiadał o ojcu jeden z synów, Arkadiusz. Mówił o pierwszym treningu, gdy miał 4-5 lat Janusz Kupcewicz wszedł w niego ostrym wślizgiem, efektem tego starcia był złamany obojczyk. Kupcewicz mocno go przytulił i poprosił syna, żeby nic nie mówił mamie, jako rekompensatę zabrał go na lody. Pierwszy trening skończył się w szpitalu. Ta historia dobrze oddaje charakter zmarłego, na boisku nie odpuszczał, poza nim oddawał serce bliskim i znajomym. Na koniec uroczystości z głośników usłyszeliśmy przebój ulubionej przez Kupcewicza grupy Queen i przebój "We are the champions". Nie ma się co dziwić, zmarły 4 lipca w wieku 66 lat, Janusz Kupcewicz, był mistrzem - na boisku i poza nim. Będzie bardzo brakować jego niekonwencjonalnego spojrzenia na piłkarski krajobraz w Polsce. Maciej Słomiński, Interia, Gdynia