Maciej Słomiński, INTERIA: Dobrze pan sypia od 1 lutego? Od tego dnia jest pan właścicielem Arki Gdynia. Marcin Gruchała, nowy właściciel Arki Gdynia: - Jeśli emocje wokół tego co robię są pozytywne, wtedy śpię dobrze. Po 1 lutego czas przyspieszył. Widzę dużo energii, dużo ścieżek, które prowadzą do szybkich zmian w klubie. Te rzeczy nie będą dużo kosztować, a dadzą dobre efekty. Moja głowa jest dziś w tych procesach, one już się dzieją, a przyspieszą jeszcze bardziej, gdy uzupełniony zostanie skład zarządu. Docelowo ma on liczyć od trzech do czterech osób: prezes, dyrektor finansowy, może handlowy, zobaczymy... To jeszcze zapytam o telefon? Czy od 1 lutego jest rozgrzany bardziej niż zwykle? - Temperatura telefonu jest na podobnym poziomie od dnia podpisania listu intencyjnego w gdyńskim ratuszu - to było pod koniec listopada. Wiem na co się wtedy umówiliśmy i wiem, że druga strona traktowała ustalenia szczerze i poważnie. Do dogrania zostały szczegóły, była jeszcze trzecia strona i czwarta, to generowało ryzyka. Koniec końców, udało się transakcję spiąć. Do tej pory żyłem szybko, teraz życie jeszcze przyspieszyło. Od 1 lutego jest intensywnie, ale jest fajnie, tak jak lubię. Proszę opowiedzieć o swojej przygodzie piłkarskiej. Pamiętam nazwisko "Gruchała" w składzie Arki w poniedziałkowym "Dzienniku Bałtyckim" i "Głosie Wybrzeża", ale występowało ono epizodycznie. Czy może nie jest tak, że kupił pan Arkę, bo czuje się pan niespełniony jako piłkarz i to jest taka kompensacja? Albo inaczej - czy kupiłby pan Arkę, gdyby nie trenował pan przy Ejsmonda? - Jestem zaskoczony, że ktoś pamięta, że grałem w Arce. Bardzo dobrze wspominam czas młodości, chyba każdy tak ma. Był w klubie świetny rocznik 1973 trenera Jacka Dziubińskiego, ja byłem rok młodszy, gdzie nie było ciągłości szkolenia. Gdyby nie problemy organizacyjne Arki i spadek z II ligi w tamtym sezonie, gdy przegraliśmy 0-9 z Wisłą Kraków, pewnie bym w pierwszej drużynie nie zadebiutował. Nie byłem talentem. Zagrałem kilka meczów w II lidze, rozegrałem sezon w III lidze, były fajne mecze w Pucharze Polski z GKS Katowice i Górnikiem Zabrze. Byłem wtedy już na studiach, zacząłem praktyki, na piłkę zabrakło miejsca. Można powiedzieć, że co chciałem, w futbolu osiągnąłem - zagrałem parę razy w barwach Arki na stosunkowo wypełnionym stadionie przy Ejsmonda. Grał pan kiedyś w piłkę, przez lata był mniejszościowym udziałowcem Arki Gdynia, zna pan polską piłkę od kulis, wie jak trudny i niepewny jest to biznes, mimo wszystko zdecydował się w to wejść na pełen etat. Miał pan dostanie i spokojne życie, które porzucił pan na rzecz huśtawki emocji na razie w I lidze. W pewnym sensie podziwiam. - Często odpowiadam na to pytanie w wywiadach - przejęcie Arki nie jest czymś, o czym marzyłem od 15 lat, o czym śniłem każdego dnia. Pochodzę z robotniczej rodziny w Gdyni, moja młodość przypadła na lata 80-te i 90-te XX wieku. W tamtych czasach nie marzyłem o tym, że osiągnę taki status biznesowy jaki mam, a tym bardziej, że mógłbym przejąć Arkę Gdynia. Wydawało się, że bycie właścicielem polskiego klubu jest zarezerwowane dla biznesmenów z pierwszych stron gazet. Jak Ryszard Krauze. Pierwszy raz pana nazwisko w kontekście przejęcia Arki padło, gdy klub kupiła rodzina Midaków. - Zgadza się, wtedy zostały do mnie skierowane pierwsze propozycje, do których ustosunkowałem się pozytywnie. Pomyślałem, że jeżeli mogę pomóc klubowi, którego jestem wychowankiem, to dlaczego nie? Czasem w biznesie przypadek determinuje większe wydarzenia. Potem pojawili się w Gdyni panowie Kołakowscy. Nie chcę przechodzić przez całą sekwencję wydarzeń, to już zostało wielokrotnie opisane. Doceniam miejsce, w jakim dziś jesteśmy. Czyli został pan właścicielem Arki trochę przez przypadek? - Nie, nigdy tak nie powiem. Moje większe zaangażowanie i zbliżenie do klubu zostało trochę wymuszone przez okoliczności. Zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką wziąłem na barki. Złożył pan wizytę w Turcji na zgrupowaniu pierwszej drużyny Arki, co pan im powiedział? Skądinąd wiem, że wśród sztabu trenerskiego i piłkarzy było już trochę zniecierpliwienia przeciągającą się sprzedażą klubu. Każdy pracownik lubi wiedzieć na czym stoi. - Mogę ujawnić, co powiedziałem drużynie, nie było to nic poufnego. Przekaz był taki, że dziękuję im za wynik, jaki osiągnęli jesienią mimo obiektywnie trudnych warunków wokół klubu. Bardzo doceniam to, że nie próbowali wejść w konflikt, pozycjonować się bliżej dotychczasowego czy potencjalnie nowego właściciela. Ja też nie przekraczałem linii, nie starałem się szukać kontaktu z członkami drużyny, żeby ichnie stawiać w niekomfortowej sytuacji. Drużyna, w pewnym sensie, zamknęła się we własnym gronie, starali się optymalnie robić to, co umieją najlepiej, czyli grać w piłkę. Zapewniłem zawodników i sztab, że będę chciał znaleźć swoje miejsce w klubie, z pełną świadomością, że szefem w szatni jest trener Wojciech Łobodziński. Gdy tuż po podpisaniu listu intencyjnego rozmawiałem z prezydentem Gdyni Wojciechem Szczurkiem, byłem dość zaskoczony ciepłymi słowami, które padły pod adresem ówczesnego właściciela Michała Kołakowskiego. A przecież w przeszłości strony konfliktu nie szczędziły sobie mocnych razów w mediach. Pan przejmuje klub nie bardzo zadłużony, przynajmniej na tle wielu innych w Polsce, chyba popularne "Kołaki" nie prowadziły klubu tak fatalnie jak niektórzy mówili. - Nie wchodząc w szczegóły tego konfliktu, przypomnę, że przez 2,5 roku pobytu panów Kołakowskich w Gdyni bardzo aktywnie wspierałem ich projekt z pozycji akcjonariusza mniejszościowego. Myślę, że parę sukcesów osiągnąłem na tym polu. Mówimy o wsparciu finansowym? O dokapitalizowaniu Arki? - Też, ale nie tylko. Przyciągnąłem kilku sponsorów, budowałem pozytywny PR wokół klubu. Dobrze się w tym czułem i korzystała na tym Arka. Wiosna 2023 r. wysadziła w powietrze ten wcześniejszy czas dobrej komunikacji. Obie strony weszły na ścieżkę wojenną. Rozmawialiście głównie przez media.- Później już tak. Dziś mądrzejsi o półroczne doświadczenie rozmawialibyśmy pewnie inaczej. Skończyło się mocnym konfliktem, w którym padło wiele mocnych zarzutów. Gdy walczysz o coś w co wierzysz, trzeba walczyć ostro i tak było. Dziś po audycie klubu, gdy wiem czarno na białym, jaka jest sytuacja, przyznaję, że niektóre zarzuty były nietrafione. Uważam, że przyszłość każdej firmy, także klubu piłkarskiego, należy budować na szczerości, dlatego mówię wprost: jest sporo rzeczy, które należy docenić w działalności panów Kołakowskich, co nie zmienia faktu, że mam inną wizję struktury właścicielskiej Arki Gdynia. Co na przykład było dobre? - Warstwa sportowa w kontekście jakości zawodników, bo cel sportowy nie został niestety osiągnięty. Pierwszy sezon ich pobytu w Gdyni 2020/21 był bardzo dobry, drużyna została odbudowana po spadku z Ekstraklasy. Byliśmy kilka minut od zdobycia Pucharu Polski, przegraliśmy bardzo pechowo barażowy mecz z ŁKS. Potem było gorzej, natomiast dzisiejsza drużyna Arki jest zbudowana bardzo ciekawie, jest jakość piłkarska, jest potencjał transferowy, jest bardzo dobry sztab trenerski - to Kołakowskim oddaję, podobnie jak niektóre działania organizacyjne jak np. sklep. A co było złe? - Zarządzanie komunikacja z otoczeniem i chyba jednak wizja tego jakie wartości ma reprezentować główny akcjonariusz. Uważam, że na obecnym etapie istnienia Arki Gdynia potrzebny jest właściciel, który deklaruje dokapitalizowanie spółki, poprawę infrastruktury, budowę transparentnej tożsamości opartej o lokalną społeczność i sponsorów - takiego klubu panowie Kołakowscy nie zbudowaliby w Gdyni, a ja mam nadzieję to zrobić. Ja chcę budować Arkę szerzej. Czas zweryfikuje moje plany. Panom Kołakowskim natomiast szczerze życzę powodzenia i jestem przekonany, że pobyt w Gdyni dał im wiele trudnych, ale cennych doświadczeń, o które wszyscy będziemy mądrzejsi. Konflikt w Arce, zwłaszcza gdy zawierał słowa "bojkot kibiców" klikał się w Internecie jak szalony. Pan z tego co widzę jest osobą bardzo wyważoną, na ile ten bojkot był z panem konsultowany? - To była decyzja kibiców. Uczestniczyłem w rozmowach w szerokim gronie osób, którym zależy na Arce: kibice, sponsorzy, byli piłkarze. Ja nie funkcjonowałem w środowisku kibicowskim, kibice mnie nie znali... Chyba trochę znali, w czasie ostatniego meczu poprzedniego sezonu skandowano pod adresem Kołakowskich: "Czas pakować swe szpargały, zróbcie miejsce dla Gruchały". - Możliwe, to nie jest takie istotne. Nie dbam o rozgłos, przed konfliktem kibice nie wiedzieli, kim jestem. W każdym razie spotykałem się z szeroko rozumianymgdyńskim środowiskiem. Wszyscy, którzy mają Arkę w sercu, chcieli się przekonać, czy jestem w stanie o klub powalczyć na poważnie. Decyzja o bojkocie zapadła w gronie kibiców, osobiście byłem zaskoczony ich oraz pana prezydenta zdecydowaną postawą. Wojciech Szczurek powiedział, że dogadaliście się "po gdyńsku". - Coś w tym jest i musimy to po gdyńsku kontynuować. Mam nadzieję, że na fali obecnej dobrej komunikacji, uda się wyjść poza grono sponsorów, które do tej było z Arką związane. Widzę dwa progi wyjścia do nowych partnerów: pierwszy próg to firmy, które działają w Gdyni, ale z różnych powodów nie było ich przy klubie. Drugi próg to firmy ogólnopolskie - tu nie będziemy odwoływać się do motywów lokalnych, do gdyńskości, odpowiedzialności za region, społecznej funkcji klubu, a bardziej do korzyści biznesowych. Chciałbym, abyśmy mieli mocna propozycję marketingową, to trzeba poprzeć liczbami - tu widzę pracę dla mnie, dla zarządu, trzeba pokazać wzrost liczby kibiców na trybunach i obecności klubu w mediach. We wcześniejszych wywiadach mówił pan, że Arka zostanie dokapitalizowana. - Transakcja, którą zamykamy, mogła mieć różne scenariusze. Na dziś wiadomo, że odkupuję od Michała Kołakowskiego 75% akcji i razem będę miał 92%. Docelowo widzę siebie jako posiadacza bezpiecznej większości (ponad 50% udziałów), nie jest mi potrzebne ponad 90%, aby skutecznie zarządzać klubem. Chcę akcjonariat rozszerzyć poprzez udział osób prywatnych, sponsorów i nazwijmy to na razie hasłowo: "socios". W tej ostatniej warstwie nie będą to pewnie jakieś ogromne kwoty, ale chcę, aby kibice mieli poczucie, że mogą dać coś więcej, zaangażować się bardziej i będą mieli taką możliwość. Jest zbyt szybko na decyzje - czy będę schodził do poziomu ponad 50% poprzez odsprzedaż akcji, czy dokapitalizowanie klubu - na pewno będę chciał rozszerzyć akcjonariat tak, aby doszło co najmniej do zdublowania dzisiejszego kapitału założycielskiego. Chciałbym szybko spłacić pożyczki zaciągnięte przez klub w celu poprawy płynności finansowej i z czystą kartą patrzeć w przyszłość. Na obecną sytuację można spojrzeć dwojako - jesteście liderem tabeli, ale co, jeśli Arka wypadnie poza baraże? Może ktoś powie: Kołakowscy byli jacy byli, ale był wynik, a ten Gruchała przyszedł i stało się nieszczęście. - Zdecydowanie wolę przejmować klub na pierwszym miejscu w tabeli niż na dziesiątym. Bardzo wierzę w awans do Ekstraklasy. Jednak, jeśli nie awansujemy, świat się nie zawali. Będziemy budować klub według założonego planu: sportowo, organizacyjnie, infrastrukturalnie i społecznie. Jestem przekonany, że ludzie rozumieją, iż na wynik sportowy wpływ ma wiele rzeczy. Będę robił swoje w wielu aspektach funkcjonowania klubu, pewnie w warstwie sportowej najmniej, bo od tego jest sztab, ale finalnie wspólnie z drużyną przyjmę zarówno brawa za awans jak i pretensje za jego brak. Ewentualne brawa będą się też należały jeszcze obecnym właścicielom. Jest pan stąd, pewnie ludzie zaczepiali na ulicy, dzwonili, pytali, co będzie z tą Arką? - Nikt mnie nie zaczepiał na ulicy, nie naciskał, nie dzwonił, w tle normalnej komunikacji były pytania jak idzie cały proces. Jestem pod wielkim wrażeniem cierpliwości i wielkiej wyrozumiałości, jaką wykazało się gdyńskie środowisko wobec tak długo trwającej transakcji. Robiłem w biznesie transakcje jeszcze dłuższe, trwające lata nie miesiące, ale nie każdy kibic może mieć tego świadomość. Korzystając z okazji chciałem podziękować kibicom Arki za cierpliwość, że wytrzymali ciśnienie, nie bombardowali pytaniami, bo ja nie o wszystkim mogłem mówić. Biznes lubi ciszę i dobrze, że ta cisza została zachowana i uszanowana. Jak obecnie Arka jest finansowana? Mówiąc wprost - to pan daje pieniądze na funkcjonowanie klubu czy poprzedni właściciel? - Finansujemy klub wspólnie. Są pożyczki od panów Kołakowskich, są pożyczki ode mnie. Czekamy na środki, które zejdą od głównych sponsorów. Na dziś dźwigamy to razem, zasady rozliczeń między nami są zaszyte w umowie. Wiele polskich klubów zbudowało bazy treningowe, w Trójmieście panuje jakiś dziwny marazm w tym zakresie. Kiedy Arka będzie miał własny ośrodek treningowy? - Odpowiem najbardziej konkretnie jak potrafię: Miasto Gdynia ma przygotowany plan pod infrastrukturę sportową na Chwarznie-Wiczlinie. Przed 1 lutego nie miałem powodu, aby pytać o szczegóły z tym związane, teraz już mam. Mieliśmy dobre spotkanie u pana prezydenta, dostaliśmy dobre informacje. Nie chciałbym wyprzedzać faktów, ale myślę, że w najbliższym czasie będziemy mogli powiedzieć więcej. Miasto jest przygotowane do działania, moja głowa w tym, aby przygotować do tego klub od strony organizacyjnej i finansowej. Pytanie o wizję - czy to będzie na początek ośrodek skromniejszy, a dalsze etapy zostaną rozpisane na lata i dekady, czy będzie to projekt większy, zawierający coś więcej niż szatnie i boiska. W tym drugim wariancie byłby komponent komercyjny, dzięki któremu Arka mogłaby czerpać przychody, to byłaby dla rozwoju klubu opcja idealna. Czy pan zakłada sobie jakiś horyzont czasowy swojego zaangażowania w Arkę Gdynia? Czy zamierza w niej być do samego końca? - Nie mam horyzontu czasowego, mam w głowie różne pomysły. Potrzeba 5-10 lat na ich realizację - zarówno infrastrukturalnie, jak i pod kątem akcjonariatu, wzmocnienia społeczności sponsorskiej i kibicowskiej. Jest wiele zadań, one wszystkie nie wydarzą się w rok ani dwa. Chcę, aby Arka była przygotowana pod względem ewentualnej sukcesji, może tak się wydarzyć, że rozwój klubu będzie wymagał tego, abym oddał lejce komuś innemu. Nie chcę, aby przyszłym losem Arki rządził przypadek i historie, które miały miejsce w niedalekiej przeszłości. Otoczenie zewnętrzne jest bardzo dynamiczne. Jeśli będziemy zdrowym, silnym organizmem, będziemy atrakcyjni dla sponsorów i potencjalnych inwestorów. Dopiero co przejął pan klub, ale w razie pojawienia się oferty nie odrzucenia nie będzie pan miał oporu oddać Arki w dobre ręce? - W perspektywie najbliższych paru lat nie widzę takiej możliwości. Następne pytanie co to są dobre ręce? Nie wchodzę w Arkę, żeby ją sprzedać. Jeden biznes częściowo sprzedałem, kolejnego już nie muszę. Jeśli kiedyś wspólnie z innymi kluczowymi akcjonariuszami uznamy, że dla Arki będzie lepiej, aby ktoś inny był właścicielem, to dlaczego nie? Świat się bardzo szybko zmienia. Jeśli zrobimy swoją robotę dobrze, umocujemy Arkę w Ekstraklasie, a będziemy chcieli walczyć o coś więcej, to może będzie potrzebny ktoś, kim my nigdy nie będziemy? Dziś tego nie wiem. Zanim to się wydarzy, my musimy dopełnić swojej misji - to o czym mówię cały czas: wszystko, co związane z tożsamością, kibice, piramida sponsorska, szkolenie młodzieży. Tego nie zrobi zagraniczny inwestor, który bardziej jest zainteresowany stroną biznesową, miejscem w tabeli pierwszej drużyny i komercyjną stroną przedsięwzięcia. Mniejsze kluby od Arki Gdynia są w Ekstraklasie, tak że ten cel jest oczywisty, ale chciałbym zapytać szerzej - czym ma być pana Arka za kilka lat, gdzie jest jej sufit? - Nie chcę ograniczać się, wyznaczać sufitu, ale też nie chcę rzucać górnolotnych deklaracji. Przede wszystkim nie nazywałbym Arki małym klubem. Wiadomo, że są kluby większe, jednak my jesteśmy z ponad 200-tysięcznego miasta, mamy duży i myślę, że wciąż niewykorzystany w pełni potencjał kibicowski w regionie, można tak wymieniać dalej. Dlatego uważam, że w dużej mierze od nas samych zależy, do jakich rozmiarów urośniemy. Na pewno chcemy mierzyć wysoko i czerpać od tych, którym udało się przejść podobną drogę do tej, którą widzę przed Arką. Lubię przyglądać się funkcjonowaniu Atalanty Bergamo - i to wcale nie z powodu ruchów transferowych z tego klubu do Arki, jak Olaf Kobacki czy teraz Alassane Sidibe. Bergamo ma o połowę mniej mieszkańców niż Gdynia, w sąsiedztwie Inter Mediolan i AC Milan, a mimo to znaleźli sposób na budowę solidnego klubu, który regularnie gra w europejskich pucharach, słynie z efektownego stylu gry i ma za sobą lokalną społeczność. Atalanta to wzorowe szkolenie i skauting, konkretna myśl, brak przypadku. Byłbym szczęśliwy gdybyśmy poszli jej śladem. Sztuka polega na właściwym rozeznaniu i doborze odpowiednich narzędzi. Jeśli to się uda, każdy cel staje się realny. Polskim przykładem jest oczywiście Raków Częstochowa. Jeszcze kilka lat temu chyba nikt nie nazwałby Rakowa "dużym klubem", a dziś są na szczycie. Lider I ligi, Arka Gdynia zainauguruje piłkarską wiosnę wyjazdowym meczem z Polonią Warszawa. Transmisja w Polsacie Sport News od 17:30 Przejął pan Arkę Gdynia z poparciem przeróżnych grup interesu: oldboyów, kibiców, miasta - czy nie obawia się, że każda z tych grup zgłosi się do pana z "fakturą" za to poparcie? Czy odpowiedzialność za klub dla byłego piłkarza, lokalnego przedsiębiorcy, człowieka stąd jest w ogóle do udźwignięcia? - Jestem świadom tej odpowiedzialności i w ogóle się jej nie obawiam. Wierzę, że moja praca dla Arki zostanie oceniona właściwie. Wiem, jakie mam intencje, chociaż wiem też, jakimi intencjami jest wybrukowane piekło (śmiech). Widzę, co w krótkim, średnim i długim okresie jesteśmy w stanie zrobić i ufam, że Gdynia to doceni. Czy obawiam się, że ktoś wystawi mi metaforyczną "fakturę". Nie. A to dlatego, że każdy, kto opowiedział się w tym konflikcie, zrobił to nie tyle za mną, co przeciwko sytuacji w klubie. Nominacje personalne, które nastąpią wkrótce, będą świadczyły o tym, że decyduje merytoryka - nie to, kto jest moim kolegą. W trakcie konfliktu nikogo o poparcie nie prosiłem, mówiłem tylko głośno: jeśli coś chcecie zrobić, nie róbcie tego dla mnie, zróbcie to dla Arki i dla siebie. Miasto Gdynia jest największym mecenasem Arki i nie chodzi mi akurat o wasz przykład, bo takich jest w Polsce wiele, ale zaangażowanie samorządu w zawodowy sport jest dla mnie patologią i pachnie czasami słusznie minionymi. Z drugiej strony nie możemy obrażać się na rzeczywistość, gdyby nie JST, nie byłoby praktycznie w Polsce sportu na najwyższym poziomie, ani obiektów i hal. Pan swój biznes spedycyjny budował bez wsparcia samorządu. - Na pewno nie użyję słowa "patologia" w kontekście obecności samorządów w sporcie. Mamy taki rynek jaki mamy, w dużej mierze sport jest utrzymywany przez samorządy. Niebezpieczne jest dla mnie ponadwymiarowe zaangażowanie spółek państwowych lub samorządowych, które uzależnia kluby od takiego źródła, rozdmuchuje bazę kosztową i rozleniwia organizacyjnie od strony budowania zdrowych przychodów. Trudno, żeby Miasto Gdynia nagle się od nas odwróciło. Jest oczekiwanie mieszkańców, by miasto w jakimś stopniu kreowało to, co dla nich jest ważne - taką rzeczą jest np. kultura, jest nią również sport. Nie chcę zabrzmieć przesadnie górnolotnie i na pewno nie jestem obiektywny, ale moim zdaniem nie ma w Gdyni niczego, co łączy gdynian bardziej od Arki. Dzięki ruchom infrastrukturalnym, o których mówiłem, chciałbym, aby ciężar finansowania municypalnego skierował się bardziej w stronę sportu młodzieżowego. Chciałbym, abyśmy w przyszłości zdjęli odpowiedzialność z miasta za Arkę, jednocześnie doceniając to co miasto dla Arki do tej pory zrobiło. Mówi się pieniądze nie grają, ale jednak trochę grają, kto ma więcej pieniędzy ten jest wyżej w tabeli. Jaki jest budżetowy sufit Arki, jako klubu ekstraklasowego? - Niestety to za trudne pytanie na dziś. Mam plany i marzenia, nie chcę jednak strzelać z kapiszona i zobowiązywać się do konkretnych cyfr. Są wstępne deklaracje potencjalnych sponsorów i akcjonariuszy, niedługo będzie czas powiedzieć "sprawdzam". Mam nadzieję, że to sprawdzenie odbędzie się z pozytywnym skutkiem dla Arki. Załóżmy, że Arka Gdynia jest już w Ekstraklasie tam, gdzie jej miejsce. Czy wolałby pan grać chłopakami z regionu i mieć 13. miejsce, czy grać armią zaciężną o puchary? - Ani to, ani to. Mam w głowie wstępną wizję, którą teraz przyjdzie skonfrontować z trenerem Łobodzińskim i przyszłym prezesem oraz dyrektorem sportowym. Będzie miejsce na piłkarzy z Unii Europejskiej i spoza niej, na wychowanków i graczy z innych części kraju. Finalnie najważniejsza jest jakość piłkarska. Jaka średnia frekwencja podczas rundy wiosennej by pana zadowoliła? - Nie ukrywam, że byłem rozczarowany frekwencją na meczu Pucharu Polski z Lechem Poznań. Zaprzyjaźniony rywal z wysokiej półki, konkretna stawka, entuzjazm po wygranych derbach, a tu sześć tysięcy widzów. Byłem przekonany, że stadion będzie pękał w szwach. Mam nadzieję, że teraz będzie skok w porównaniu z jesienią. Sukces rodzi sukces. Łatwiej o dobre wyniki na boisku przy dobrej atmosferze jaka panuje wokół klubu. Jesteśmy nad morzem, dlatego nie chcemy zatrzymywać tej dobrej fali, która idzie - kibice na stadion! Będzie pan miał problem wziąć zawodnika z agencji KFM - należącej do Jarosława Kołakowskiego?- Absolutnie nie. Mamy w tej chwili dobrych zawodników z agencji KFM. Nie ma powodu, aby ograniczać się przy rekrutacji zawodników. Mam nadzieję, że będziemy w przyszłości współpracować z panami Kołakowskimi. To nie jest tak, że zamkniemy transakcję i kasujemy swoje numery telefonów. Wyjaśniliśmy sobie stare rzeczy, doceniamy miejsce, w którym jesteśmy. Pan Jarek to człowiek, który świetnie zna się na piłce, nie widzę powodów, abyśmy nie rozmawiali. Rozmawiałem kilka razy z Michałem Kołakowskim i zawsze twardo mówił, że nie sprzeda klubu. Jak pan myśli co przekonało Kołakowskich do sprzedaży? Odpowiednia kwota czy nieprzejednana postawa gdyńskiego środowiska? - Myślę, że to drugie. Kwota musiała się zgadzać sprzedającym i kupującemu - dobrze, że złapaliśmy kompromis. Podczas okrągłego stołu zobaczyliśmy, że tak bardzo okopaliśmy się na swoich pozycjach, że nie byliśmy w stanie zobaczyć wspólnej przyszłości. Coś musiało się zmienić. To spowodowało, że Kołakowscy zmienili zdanie. Zakończyliśmy ostry konflikt w cywilizowany sposób. Nie jest tak, że jeden wygrał, drugi przegrał, mamy na dziś win-win, który dopełni się, gdy Arka awansuje do Ekstraklasy. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA