Polska ma 40 medalistów mistrzów świata w piłce nożnej. Tylu zawodników przywiozło brązowe krążki z mundiali 1974 i 1982. Gdy prześledzimy przynależność klubową polskich medalistów, tylko jeden z nich stanął na podium reprezentując barwy klubu z Polski północnej - to legenda Arki Gdynia, zmarły w lipcu 2022 JANUSZ KUPCEWICZ. Nie ma się co dziwić, przez lata serce piłkarskiej Polski biło na Śląsku, w królewskim Krakowie oraz stołecznej Warszawie, kluby z tych regionów i miast zdobywały mistrzostwa kraju. W mundialowym roku 1974 r. 19-letniego Kupcewicza, określanego mianem "cudownego dziecka", chciały w swoich szeregach wszystkie 16 klubów Ekstraklasy, ale on dokonał wyboru nieoczywistego - poszedł do ligowego beniaminka, Arki Gdynia i z nią związał się na całe życie. Przez lata Janusz Kupcewicz zżył się i właściwie scalił z Gdynią. W samym centrum miasta, tuż przy reprezentacyjnej ulicy Świętojańskiej był mural z jego wizerunkiem, właściwie nie potrzeba było głosowania, w cuglach wygrywał kolejne plebiscyty na najlepszego piłkarza w historii Arki. Miał też epizod w barwach lokalnego rywala Arki - Lechii Gdańsk, gdy w drugiej połowie lat 80. XX wieku wrócił do kraju po zagranicznych wojażach. Biało-Zieloni, zgodnie ze swym budowlanym rodowodem i przydomkiem "Murarze", zajmowali się głównie zabezpieczaniem dostępu do własnej bramki, dlatego przy Traugutta we Wrzeszczu wyniki padały cokolwiek binarne: 01001100 itd. Na stadion chodziło się głównie dla dwóch piłkarzy - tych najstarszych. - Jednocześnie ze mną do Gdańska wrócił Zdzisław Puszkarz. Ja miałem 31 lat, on 37, podczas zgrupowań mieszkaliśmy razem w pokoju. Na mnie wołali "tata", na niego "dziadek". Do dziś się przyjaźnimy, mimo że ja jestem arkowcem, a on lechistą. Powtarzam młodzieży, że jesteśmy przede wszystkim ludźmi, że potrzebna jest pokora. Nie muszę wkładać żółto-niebieskiej czapki, obnosić się z tym, afiszować, ważne jest co mam w sercu. Nie ma co generalizować, ale zdaje się, że jestem darzony w Gdańsku szacunkiem i sympatią - mówił Kupcewicz w wywiadzie przed derbami Trójmiasta w 2020 r. Kupcewicz był moim pierwszym idolem nie z telewizji. Podziwiałem zwłaszcza jego perfekcyjne strzały z rzutów wolnych. Do legendy Lechii przeszedł mecz z Legią Warszawa, w którym "Kupiec" trafił z rzutu wolnego do siatki, po czym sędzia z tylko sobie znanego powodu kazał stały fragment gry powtórzyć. Nie szkodzi. Kupcewicz znów idealnie trafił obok bramkarza. Mistrz! Życie po piłkarskim życiu nie ułożyło się dla niego idealnie. Szukał sobie miejsca, jednak najlepiej odnajdywał się w pracy z młodzieżą. Już nie biegał, przyglądał się treningom z boku, zawadiacko coś komentując w nieodłącznej czapce z daszkiem. JANUSZ KUPCEWICZ NIE ŻYJE. MIAŁ 66 LAT Po latach nasze losy przecięły się, gdy wspólnie prowadziliśmy trójmiejską szkółkę piłkarską. Wspólnie staraliśmy się o uzyskanie certyfikacji dla naszego klubu. W trakcie tego procesu okazało się, że licencja trenerska Janusza (dzień, w którym idol dzieciństwa zaproponował przejście na "Ty" zapamiętam na zawsze) nie jest zgodna z wówczas panującymi standardami. Inny, stary mistrz zacząłby się żalić, wspominać stare zasługi, ale nie on. Wciąż przed oczami mam SMS od niego - "Maciuś, dziś zdałem na licencję A, pozdrawiam". W ostatnich latach chorował, wszczepili mu rozrusznik serca, ale nie tracił pogody ducha, kolejny SMS - "Sorry, że nie odbieram, byłem na plaży, trzeba powoli przyzwyczajać się do piasku". Cały on. Mistrz szydery. Kupcewicz był świetnym piłkarzem. Sława sportowca przemija, ale po karierze pozostał bardzo dobrym człowiekiem. Wielbili go w Gdyni, mimo że często był wobec Arki krytyczny, szanowali w Gdańsku, znali w całej Polsce, ubóstwiali w USA, gdzie był przez Polonię podejmowany jak król życia. To jego kolejne szyderstwo, że zmarł w amerykańskie święto 4 lipca. Był ewenementem, w dzisiejszych, plemiennych czasach. Wystarczyło zamienić z nim kilka słów, by wiedzieć, że był mistrzem na boisku i takim pozostał. Do ostatnich chwili życia kochał żyć. Na jego facebookowym profilu są zdjęcia z Rucianego-Nidy, gdzie uczestniczył w obchodach 60-lecia miejscowego klubu. Nigdy nie odmawiał nawet maluczkim. Dlatego był i pozostanie kochany. Maciej Słomiński, Interia