Maciej Słomiński, Interia: Wyleczyłeś się z piłki na dobre? Wojciech Pertkiewicz, były prezes zarządu Arki Gdynia: - Miałem oferty pracy od razu po zwolnieniu z Arki. Dałem sobie trochę odpocząć. Nie da rady funkcjonować na dłuższą metę wciąż na skręconych kiszkach. Każdy prezes robi dobrą minę do złej gry, ale każdemu ciężko się mecze ogląda. Nie wyleczyłem się. Nadal jestem blisko klubu, ludzie do mnie dzwonią, gdy mogę, pomagam. Jestem na meczach, które ogląda się już inaczej. Kupiłem też 1 proc. akcji klubu. Podeprę się cytatem z "Psów" - posiedzimy rok na bezrobociu, to inaczej będziemy śpiewać. - Nie byłem i chyba wciąż nie jestem gotów wyjechać z Trójmiasta. Nie możesz być prezesem na pół gwizdka. To jest praca 24/7. Weekend wiadomo, mecz. Poniedziałek - obojętnie jaki wynik - dzień kryzysowy. Jak grałeś w poniedziałek, to się przesuwa na wtorek. Zaraz znów weekend. Gdy wchodzisz w nowe środowisko, potrzeba minimum roku, żeby poznać wszystkie frakcje. Sponsorzy, kibice, szkółki piłkarskie, regionalny związek piłkarski. A gdyby zadzwoniła Arka Gdynia? - Nie zadzwoni. Gdyby łodzi nie budowano z drewna można by powiedzieć, że zastałeś Arkę drewnianą, a zostawiłeś murowaną. Gdy opuszczałeś gdyński klub rok temu miał on solidne fundamenty finansowe. Dziś spada z Ekstraklasy, a jego przyszłość jest niepewna. - Czasem niezbędne jest wykonanie kroku do tyłu, by potem móc wykonać dwa skoki naprzód. Oby to był ten przypadek, choć na ten moment tego nie czuję. Pięć lat zbieraliśmy się, by do Ekstraklasy awansować. W najwyższej klasie funkcjonowaliśmy z jednym z najniższych budżetów w lidze, a mimo wszystko cztery sezony w niej byliśmy. Trzeba sprawdzić, czy to nie jest najdłuższy pobyt Arki w Ekstraklasie. Drugi najdłuższy. Rekord to sześć sezonów w latach 1976-82. - Szanuję tamtą drużynę pod wodzą Janusza Kupcewicza. Mogę mówić o naszych osiągnięciach: mistrzostwo I ligi, Puchar Polski, finał Pucharu Polski i dwa Superpuchary. Szczerze życzę powodzenia moim następcom. Czemu zatem Arka spada z ligi? - Przyczyn należy szukać na wielu płaszczyznach. Na koniec dnia na boisko wychodzą piłkarze, ale dzieje się to w określonych okolicznościach. Jakbym miał opisać sezon 2019/20, narysowałbym piorun skierowany w dół. Nie chodzi jedynie o <a class="textLink" href="https://top.pl/finanse" title="finanse" target="_blank">finanse</a>, chociaż te zostały szybko popsute. Gdy odchodziłem w sierpniu ubiegłego roku przekazywałem następcy zbilansowany budżet. On był do zrealizowania, gdyby nie zaczęło się nieodpowiedzialne zarządzanie klubem. Począwszy od zbudowania komina płacowego dla Marko Vejinovicia po brak poszanowania oraz współpracy z lokalnym środowiskiem. Pomysły właścicielskie były podejmowane ze szkodą dla spółki. Zaciąganie zobowiązań bez pokrycia tego przychodami jest takim właśnie działaniem. Właściciel musiał zmienić prezesa na takiego, który takie rzeczy podpisze. Nie znam się dobrze z Grzegorzem Stańczukiem, ale jestem przekonany, że działał w dobrej wierze. Fakt jego rezygnacji po trzech miesiącach, może świadczyć o tym, że nie do końca wiedział w co się pakuje. Na 16 maja 2020 roku był szykowany wniosek o upadłość piłkarskiej spółki. - To niewiele zmienia. Tak długo jak spółka istnieje wiążą ją kontrakty z pracownikami. To nie jest tak, że wieszamy kłódkę i udajemy, że nas nie ma. W skrócie: na to, żeby upaść też trzeba mieć pieniądze. Mówi się, że Kołakowscy uratowali Arkę. - Gdyby nikt Arki nie kupił, w końcu by upadła, to fakt. Nie jest natomiast prawdą, że pan Kołakowski był jedynym oferentem. Był drugi kontrahent i to lokalny, który zamierzał włożyć w Arkę więcej swoich pieniędzy. Kołakowski na dziś wyłożył 750 tysięcy. O 250 tysięcy kapitał uzupełnił Ejsmond Club i cztery osoby prywatnie, w tym ja. Lokalni biznesmeni byli gotowi na większą inwestycję i to wynikającą z pobudek wyłącznie emocjonalnych. Przygotowałem dla nich analizy, wariant optymistyczny i pesymistyczny. Na samym końcu o sprzedaży decydował Włodek Midak i akcje trafiły do Michała Kołakowskiego, a klub de facto do jego ojca. Teraz wyzwanie przed nimi.