Maciej Słomiński, Interia: Przyszedł pan jako 19-letni zawodnik do Arki w mundialowym roku 1974. Dlaczego Arka, a nie Lechia? W jej barwach grał pana ojciec Aleksander i brat Zbigniew? A może właśnie dlatego Gdynia zamiast Gdańska, bo wiedział pan ,jaki to krzyż grać w klubie z Traugutta? Janusz Kupcewicz, najlepszy piłkarz w historii Arki Gdynia, obecnie jej skaut: - Nawiasem mówiąc, mój brat Zbyszek zdobył dla Arki pierwszą bramkę w historii jej występów w Ekstraklasie. Wygraliśmy 1-0 w Gdyni z ŁKS, a brat pokonał Janka Tomaszewskiego. Wcześniej byłem jedną nogą w Lechii, nawet nie na testach, bo markę miałem ustaloną i na stole oferty ze wszystkich klubów Ekstraklasy. Jak to młody chłopak, byłem niepokorny i zadarłem ze starszymi zawodnikami. Przede wszystkim ze śp. Zbyszkiem Żemojtelem. Notabene wychowankiem Lechii, który w latach 1968-72 grał w Arce. - Znany z ostrej gry obrońca, stąd pseudonim "Żyleta". Ale prywatnie przemiły człowiek. Gdy się urodziłem, moi rodzice mieszkali w Gdańsku na Kartuskiej. Gdy gdzieś wychodzili, to właśnie Zbyszek trzymał mnie na rękach i pilnował. Z nim zadarłem, dlatego poszedłem do Arki zamiast do Lechii! Arka, w której grał pan w latach 1974-82, była drużyną ekstraklasowego środka tabeli, najwyżej zajęliście siódme miejsce. Czego zabrakło by zagrać w pucharach? - Byliśmy drużyną własnego boiska, nie liczyłem dokładnie, ale jakieś 80-85 procent punktów zdobywaliśmy w naszej twierdzy przy Ejsmonda. Za to na wyjeździe czapa za czapą. Nie wiem, czy to nasza mentalność, czy siły nas opuszczały, a dopadał stres, gdy wyjeżdżaliśmy z Gdyni? Gdynia nie jest dużym miastem wojewódzkim. Do dziś powtarzam, że nie stać nas na grę o podium - jak zajmiemy ósme miejsce, to kibice będą zadowoleni. Od czasu do czasu jakiś puchar, to już w ogóle przeszczęśliwi. Obecna Arka coś nie może wygrać z Lechią, wam szło lepiej - graliście w I lidze, a lechiści w II. Chociaż na jeden sezon spadliście i dwie trójmiejskie drużyny rywalizowały o awans na najwyższy szczebel. - Nie da się ukryć, że Trójmiastu służą dwie drużyny w Ekstraklasie. Nawet ci najbardziej zacietrzewieni pierwsze, co robią, to sprawdzają w kalendarzu, kiedy są derby i potem pół roku na nie czekają, odliczając dni. Tamte mecze derbowe miały niewiele wspólnego z piłką, za to była walka na całego. Do dziś mam "pieczątki" na piszczelach, które zrobił mi Józef Gładysz, dziś mój serdeczny przyjaciel. Wtedy, w sezonie 1975/76, przez większość sezonu Lechia miała przewagę, ale ich doszliśmy i przegoniliśmy na finiszu. Decydujący mecz wygraliśmy w Gdyni, po bramce Andrzeja Szybalskiego w 83. minucie. Kopnął "z czuba", do dziś nikt nie wie, jak on to trafił. Trener Marian Geszke prowadził wtedy Lechię, później Arkę i Bałtyk też. Mówił, że po ostatnim gwizdku 10 z jego 11 zawodników płakało. - Nie dziwię się. Jak popatrzymy na tamtych piłkarzy, wciąż większość z nas mieszka w Trójmieście, znamy się i spotykamy. Dzisiejszym zawodnikom Arki i Lechii kibice tłumaczą, co to derby, ale czy oni to przeżywają jak my? My już w tunelu się tłukliśmy, to były specyficzne mecze. Bez kibiców to nie to samo. Jako pierwsza wystartowała Bundesliga, poziom jest świetny, ale bez publiczności ciężko się to ogląda.