To pani szóste mistrzostwa świata. Podchodzi pani zatem do tej imprezy z większym spokojem, czy jednak są nerwy? Justyna Kowalczyk: - Po tylu startach udaje się zachować jakiś dystans, ale chyba nie da się podejść do takiej imprezy ze spokojem. Na pewno jestem stremowana, najważniejsze bym jutro była skoncentrowana. Teraz skupiam się wyłącznie na sprincie. Na kolejne konkurencje przyjdzie pora. Dziesięć lat temu mistrzostwa świata odbywały się w tym samym miejscu. Tam pani debiutowała na tak dużej imprezie. Jak ją pani wspomina? - Do Val di Fiemme przyjechałam zaraz po mistrzostwach świata juniorów, na których wywalczyłam medal. To było moje zadanie na tamten sezon. Prawie wszyscy nosili mnie wówczas na rękach, ciesząc się ze znakomitego wyniku. Wtedy nie było mowy o bieganiu na długich dystansach. 10 km techniką klasyczną miałam po prostu "zaliczyć", a w sprincie miałam spróbować powalczyć. Skończyło się na 31. miejscu. Ileż ja miałam wtedy lat? I jak biegałam na nartach? Miałam po prostu zaznajomić się wówczas z wielką imprezą i chyba to mi się udało. Dobrze smakowały tamte mistrzostwa? - Chyba tak. To na pewno było przeżycie. Mogłam z bliska przyjrzeć się tym wszystkim wielkim biegaczkom. Marzyłam wówczas, by kiedyś być taką, jak one. Towarzyszyły mi zupełnie inne odczucia niż teraz. Można jakoś porównać pani stan przed tymi mistrzostwami w porównaniu na przykład do Liberca czy Oslo? - Ja się zawsze dobrze czuję. Teraz też zresztą tak jest. Zawsze nam się wydaje i do tego właśnie dążymy od początku okresu przygotowawczego, żeby być jak najlepiej przygotowanym do imprezy docelowej. Wydaje mi się, że w tym roku mi się to udało. Potwierdzają to zresztą wyniki, jakie osiągałam w tym sezonie. Teraz tylko muszę pokazać, że jest właśnie tak, jak mówię. W sobotę w Davos w wielkim stylu wygrała pani sprint zaliczany do Pucharu Świata. Czym się różni trasa w Val di Fiemme od tej w Szwajcarii? - To są dwie różne trasy. Inna jest długość, wysokość nad poziomem morza, konfiguracja terenu, inne są zjazdy i podbiegi. Norweski trener Egil Kristiansen mówił, że dla pani najlepiej byłoby, gdyby biegała po trasie o tej samej długości, co mężczyźni. - Zgadza się. Te męskie sprinty są dla mnie lepsze, bo są dłuższe i zazwyczaj jest jeden podbieg więcej. W przypadku Val di Fiemme chodzi o jeden długi podbieg. Podobno w czwartek dodatkowe problemy może sprawić pogoda, utrudniając wybór smarów. - W tej kwestii ufam swoim serwismenom. Oni dokonują wstępnej selekcji spośród 50 kombinacji. Ja tylko wybieram pomiędzy trzema, czterema parami. Mam nadzieję, że nie wybiorę źle, jak to miało miejsce w Soczi. Zrobiłam wtedy głupstwo i mam nadzieję, że limit głupoty się wyczerpał. Najgroźniejsze rywalki to? - Norweżki Marit Bjoergen i Maiken Caspersen Falla, Szwedka Ida Ingemarsdotter oraz w nieco mniejszym stopniu Amerykanka Kikkan Randall, Rosjanka Julia Iwanowa, Finki Anne Kylloenen i Mona-Liisa Malvalehto, Kanadyjka Daria Gaiazova. Dla wszystkich nie starczy miejsca nawet w finale... Nie starczy, dlatego nie będzie łatwo. W Val di Fiemme rozmawiał Wojciech Kruk-Pielesiak