- Na starcie pomyślałam sobie: ryzykuję. Albo wygram, albo będę dwudziesta, mam to w nosie. Ale moje piękne narty cudownie jechały. Świetnie pracowały pod górę. Wcześniej było trochę nerwówki, bo ja chciałam inne, ale Are i Pep (estońscy serwismeni Are Mets, Peep Koidu - red.) przekonali mnie do tych właśnie. Oczywiście nie protestowałam za bardzo. Chłopaki spisali się na drugie złoto olimpijskie, cała drużyna na nie zapracowała. Wiedziałam po co tutaj przyjechałam i w najważniejszym biegu nikt nie zawiódł - powiedziała Kowalczyk na konferencji prasowej na Krasnej Polanie. Mimo złamanej piątej kości śródstopia, polska zawodniczka nie dała żadnych szans rywalkom. Prowadziła od startu do mety, powiększając przewagę nad Skandynawkami. Szwedka Charlotte Kalla straciła do niej 18,4, zaś Norweżka Therese Johaug - 28,3. Dopiero piąte miejsce zajęła Marit Bjoergen (Norwegia). - Pierwsza część trasy jest łatwa, dlatego obawiałam się, że będę po niej tracić. Dlatego pojechałam na maksa, bo inaczej później bym się nie wygrzebała. Po pięciu kilometrach miałam już serdecznie dość. Wtedy dogoniłam Heidi Weng. Liczyłam, że będzie łatwiej, bo razem popracujemy na zakrętach, co byłoby mi na rękę, ale została z tyłu. Mimo to na odcinku 1,5 km z zakrętami nadrobiłam 1,5 s. Bjoergen była wtedy jeszcze druga - opisywała rywalizację 31-letnia Kowalczyk. W końcówce przeciwniczki nieco odrobiły do Polki, ale jej przewaga była niemal nokautująca. - Nie przypominam sobie biegu, w którym byłabym aż tak zmęczona i przeszła prawie do marszu, bez kroków. Wcześniej nie potrafiłam wprowadzić w ślizg, bo podbieg sprinterski, tuż przed zjazdem na stadion, był bardzo ciężki. Nie użyłam swej cudownej techniki, ale wygrałam. Strasznie się cieszę. Bieg był potwornie ciężki od początku do końca - zaznaczyła. Kowalczyk długo dominowała na 10 km "klasykiem", ale przegrała na tym dystansie w próbie przedolimpijskiej, jakim był Puchar Świata w Dobbiaco. Ale dopiero w czwartek w Soczi ujawniła kulisy tamtych zmagań ze Skandynawkami. - Na ostatnim treningu w Santa Caterinie odmroziłam palce u nóg i musiałam ściągać paznokcie. To bardzo bolało. A złamana stopa to już szczyt góry pecha przedolimpijskiego. Działo się wiele, ale trener (Aleksander Wierietielny) nawet na moment we mnie nie zwątpił. Za to mu dziękuję - podkreśliła. Kowalczyk przyjechała do wioski w Soczi z poważną kontuzją nogi (złamanie kości zdiagnozowano dopiero po biegu łączonym, w którym zajęła szóste miejsce - red.), lecz pech nadal jej nie opuszczał. - Pierwszego dnia pobytu noga wyjechała mi z buta, otarłam w prawej ścięgno Achillesa. Dopiero wczoraj mogłam założyć buty bez żadnych plastrów. Kiedy wszystko się wali, trzeba robić swoje. W jednym momencie marzenia ci pryskają, a ty musisz strasznie o nie walczyć - zaznaczyła. Kowalczyk na razie nie chciała mówić o swej przyszłości, ale ujawniła, że na tych igrzyskach jeszcze wystąpi. - Jeśli ktoś pomyślał, że zostawię dziewczyny same, to znaczy, że mnie nie zna - powiedziała zawodniczka z Kasiny Wielkiej. Z Soczi - Radosław Gielo