To był najbardziej wzruszający moment wtorkowej gali w siedzibie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Aleksander Wieretelny otrzymał nagrodę za całokształt pracy trenerskiej z zawodniczką. Kiedy miał przemówić, tuż po zaprezentowani z filmu z igrzysk olimpijskich w Vancouver z 2010 roku na którym Justyna Kowalczyk wyprzedza na mecie Marit Bjoergen i zdobywa złoty medal, zaniemówił. Najwybitniejszy trener w historii polskich sportów zimowych, uważany za twardziela, przez pół minuty nie mógł wydobyć z siebie słowa. Na sali zapanowała cisza. Kiedy już zaczął mówić głos mu drżał. Opanował się po uroczystości. Znalazł czas i siły na krótką rozmowę z Interią. Olgierd Kwiatkowski, sport.interia.pl: Co wywołało u pana tak wielkie wzruszenie - nagroda, czy wspomnienia? Aleksander Wieretelny, były trener Justyny Kowalczyk: Łzy mi lecą cały czas, również dlatego, ze mam problem z oczami. Wzruszenie było jednak ogromne. Bieg, który pokazali organizatorzy konkursu, był jednym z najwspanialszych, który widziałem w wykonaniu Justyny. Było dużo takich ciekawych biegów Justyny, ale ten był ukoronowaniem sukcesów Justyny a szczególnie rywalizacji z Marit Bjoergen. Dostał pan nagrodę za "całokształt pracy trenerskiej z zawodniczkami". Głównie pracował pan z Justyną Kowalczyk. Jak ocenia pan po latach tę współpracę. Justyna była trudną zawodniczką? - Była trudną, ale to co ona zrobiła i jak pracowała, to wszystko można jej wybaczyć. Padło podczas gali pytanie, czy nie musiał pan być "katem" dla Justyny? - Nie byłem katem. Przy Justynie nie trzeba być katem. Stwarzała problemy, ale zupełnie inne. Ją trzeba było nauczyć, że trening składa się z dwóch części - pracy i regeneracji. Ona nie rozumiała, że trzeba się regenerować. Chciała tylko pracować. Na tym tle powstawały u nas zgrzyty. Jak trzeba było skończyć trenować, zmniejszyć obciążenia, to ciężko jej było to zrealizować. Czasami sama doszła do tego wniosku, że faktycznie przesadziła, że nie posłuchała trenera. Tylko na tym tle pojawiały się problemy. Żeby zmuszać ją do pracy? Absolutnie nie. To ona mnie katowała. Wstawała o piątej rano, a ja chciałem wstawać o siódmej. O szóstej pukała do drzwi i pytała: "Trenerze chcesz herbaty czy kawy?" Tylko, że jej nie chodziło o herbatę, ona chciała mi dać znać, że już pracuje albo, że jest gotowa do pracy Katować jej nie trzeba było, ona sama się katowała. Dziś nie ma takich zawodniczek? Co się dzieje w polskich biegach narciarskich, w polskim biathlonie? Nie chcę wypowiadać się na ten temat. Odszedłem od tego tematu. Smutno mi i przykro co dzieje się w biegach i biathlonie, ale nic więcej nie powiem. Czuje się pan spełniony? Nie musi pan już pracować? - Nie mogę powiedzieć, czy jestem spełniony. Nie za bardzo rozumiem co to znaczy? Jeszcze żyję, jeszcze mogę coś dokonać, coś osiągnąć. Do spełnienia daleko. Jestem emerytem, ale nie nudzę się, nie siedzę w domu. Jeżdżę tam, gdzie trenują biathloniści. Pomagam im. Mam miotłę. Zamiatam łuski na strzelnicy. Mam co robić. Mówił pan o problemach z oczami. Co się dzieje? - Lewe jeszcze pracuje dobrze, jeszcze prowadzę samochód. Nie jest źle. Z prawym okiem jest coraz gorzej. Ma pan korzenie białoruskie. Jaka jest pana opinia na temat udziału sportowców z Białorusi, ale i Rosji w igrzyskach olimpijskich wobec wojny na Ukrainie? - Czym zawinili sportowcy? To politycy zrobili tą wojnę. Umierają dzieci, umierają ludzie i to jest coś strasznego. Ci sportowcy, którzy ciężko pracują i chcą rywalizować z innymi sportowcami na świecie, na najważniejszych zawodach, są niewinni. To nie ich wina, to wina polityków. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski