Przez 30 dni Jurkowlaniec przemierzał Afrykę. Zaczął od północnej części Maroka, później przejechał przez Saharę Zachodnią, Mauretanię, Senegal i Gambię. Łącznie pokonał blisko cztery tysiące kilometrów, korzystając wyłącznie z siły własnych mięśni. Tuż po powrocie do Polski zgodził się na ekskluzywną rozmowę z Interią. Jakub Żelepień, Interia: Zwiedził pan na rowerze połowę świata, ale właśnie wyprawę wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki nazywa pan najbardziej szaloną. Rafał Jurkowlaniec: Poziom skomplikowania był największy spośród moich wszystkich dotychczasowych wypraw. Miałem też najwięcej niebezpiecznych sytuacji. To znaczy? - W Afryce występują bardzo długie odcinki, na których nie ma absolutnie żadnych miejsc do spania. Trzeba wozić ze sobą wodę i jedzenie, co wymaga odpowiedniego przygotowania logistycznego. Po drodze jest też kilka przejść granicznych, niektóre owiane złą sławą. Najbardziej znane jest to pomiędzy Marokiem a Mauretanią, przed którym przestrzega polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Jest tam pas ziemi niczyjej, kontrolowany przez partyzantów z Frontu Polisario. Jazda tą drogą jest dość stresująca. Spotkały tam pana przykre niespodzianki? - Miałem szczęście, bo było spokojnie, kiedy akurat tamtędy przejeżdżałem. Stresowałem się jednak, kiedy byłem na miejscu, bo absolutnie nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Starałem się tłumaczyć sam sobie, że skoro inni kolarze korzystali z tego przejścia granicznego i jest z nimi wszystko w porządku, to ja też dam radę. Rzeczywiście nic mi się nie stało, ale jest to naprawdę specyficzne miejsce. Nie będzie nadużyciem, jeśli powiemy, że jechał pan przez teren okupowany. - Tak, Sahara Zachodnia jest okupowana przez Maroko. Do pewnego momentu wszystko wygląda absolutnie normalnie - można płacić marokańską walutą, działają marokańskie karty SIM. Niebezpiecznie robi się za ostatnim posterunkiem granicznym, za którym nagle kończy się asfalt. Przez trzy kilometry, aż do Mauretanii, jest wyłącznie pustynia. Spotkał pan kogokolwiek na tym trzykilometrowym pasie ziemi niczyjej? - Wyprzedziłem ciężarówkę, bo na pustyni jest tyle dziur i nierówności, że ja na rowerze jechałem szybciej niż kierowca w swoim pojeździe. Poza tym było pusto. Pusto nie było za to na innych odcinkach trasy, wiem, że spotkał pan innych kolarzy żądnych afrykańskich przygód. Skąd w ludziach ta pasja do wychodzenia ze swojej strefy komfortu i ruszania w nieznane? - Afryka to jest wielkie wyzwanie i wielka przygoda. Różnice kulturowe są dużo bardziej zauważalne niż w Azji czy Ameryce Północnej. Rozmawiałem z kilkoma rowerzystami i wszyscy mówili mniej więcej to samo - chcą doświadczyć czegoś niespotykanego w innych częściach świata na własnej skórze. Spotkałem na przykład Niemkę, która jechała na składaku do Kenii, był także Hiszpan, który spod Madrytu zmierzał do Kapsztadu. Co ciekawe, natknąłem się również na Marokańczyka, który dal sobie trzy lata na poznanie Afryki i dotarcie na południowy kraniec kontynentu. Z jakimi reakcjami tubylców spotykał się pan po drodze? - Najbardziej żywiołowo reagowały na mnie dzieci. Biegały, krzyczały, machały do mnie, były niezwykle zainteresowane, skąd się wziąłem. Jeśli chodzi o dorosłych, najmilej wspominam czas w Mauretanii i Saharze Zachodniej, bo tam doświadczyłem najwięcej bezinteresownej pomocy. Jechałem pewnego dnia przez kompletne pustkowie i nagle usłyszałem, że za moimi plecami zwalnia samochód i zaczyna za mną jechać. Początkowo się przestraszyłem, miałem różne dziwne myśli. Po chwili auto przyspieszyło i zrównało się ze mną. Pasażer otworzył okno i podał mi reklamówkę z jedzeniem oraz wodą. To było niesamowite! Wspominał pan o różnicach kulturowych. Czy któraś z nich była na tyle duża, że znalazł się pan w sytuacji konfliktowej? - Konflikt to może za duże słowo, ale różnica pogłębiała się wraz z każdym kilometrem w kierunku południowym. Na początku mojej podróży widziałem wiele podobieństw do kultury europejskiej, ale mniej więcej od połowy Mauretanii czułem, że jestem w zupełnie innym miejscu. Zmieniło się na przykład zachowanie dzieci, które od tego momentu krzyczały za mną "toubab". Jak się dowiedziałem, w ich języku oznacza to po prostu białego człowieka. W swoich relacjach z podróży pisał pan na Twitterze o problemie z dzikimi psami. Jak dużym są zagrożeniem dla rowerzystów? - Na pewno potrafią być dosyć uciążliwe, zwłaszcza że na terenie Maroka czy Sahary Zachodniej nie atakują solo, lecz w grupach. To wymaga jednej rzeczy - trzeba po prostu uciec. Na szczęście mam całkiem niezłą formę, więc za każdym razem traktowałem tego typu zdarzenie jako swoisty lotny finisz. Zawsze udawało się uciec? - Tak. To jest w ogóle ciekawa sprawa, bo kiedy podróżowałem przez Stany Zjednoczone, również spotykałem się z nieprzychylnymi mi psami, z którymi jednak można się było łatwo rozprawić. Używałem sygnału dźwiękowego na sprężone powietrze, który skutecznie odstraszał zwierzę. Takie samo urządzenie wziąłem ze sobą do Afryki, ale szybko okazało się, że tam nie spełnia ono swojej funkcji. Psy - jak wspomniałem - atakują grupami, więc kiedy jeden się przestraszył, drugi i kolejne były jeszcze bardziej rozochocone. Cała wataha leciała za mną i ujadała, a mój amerykański system odstraszania nie zadziałał i byłem zdany wyłącznie na siłę własnych mięśni. Poza zwierzętami - co jeszcze przyspieszało panu puls? - Pogoda. W Afryce to zawsze jest temat-rzeka. W górach Atlas, a także nocą na Saharze, temperatura oscylowała wokół zera stopni. Kiedy jednak zjechałem na południe, zaczęły się prawdziwe upały, a termometr wskazywał nawet 46 kresek. Druga sprawa to wiatr, który - zwłaszcza nad Atlantykiem - wieje z ogromną siłą, a niekiedy przeradza się w burzę piaskową. Wpadłem w jedną z nich, ale wiało akurat w kierunku mojej jazdy, więc kontynuowałem podróż. Kiedy jednak na prostej drodze wiatr rozpędził mnie do ponad 80 kilometrów na godzinę, wiedziałem, że coś jest nie tak. W miasteczku, do którego zjechałem, zatrzymał mnie lokalny patrol żandarmerii i wyjaśnił, że jazda w tych warunkach jest niebezpieczna, więc dalszą część dnia spędziłem w hotelu. Zdecydowałby się pan na analogiczną wyprawę, tyle że wschodnim wybrzeżem? Jechałby pan przez sławetny Róg Afryki. - Prawdę mówiąc, myślałem bardziej o tym, aby wrócić do Gambii, w której zakończyłem swoją podróż, i pojechać dalej na południe. To jest pomysł zdecydowanie wart zrealizowania. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia