Partner merytoryczny: Eleven Sports

Polski mistrz najadł się strachu. Wakacje zamienione w koszmar. "Wyciągnęła nóż"

Windsurfing wciąż nie należy do najpopularniejszych dyscyplin w kraju nad Wisłą. Nie oznacza to jednak, że Polacy pełnią w nim marginalne role. Od wielu lat wyśmienicie na arenie międzynarodowej spisuje się Maciek Rutkowski. W 2022 roku spełnił swoje najskrytsze marzenie i został mistrzem świata. Kilka lat wcześniej, niewiele brakowało, a mógł nawet stracić życie podczas podróży do RPA. O wszystkim opowiedział po latach w rozmowie z Interia Sport.

Maciek Rutkowski
Maciek Rutkowski/Maciek Rutkowski/materiały prasowe

Wojciech Kulak, Interia Sport: Przed rozpoczęciem rozmowy przejrzałem twoje media społecznościowe. Praktycznie każdego dnia dzieje się u ciebie ciekawego. Windsurferzy mają jakąś dłuższą przerwę od startów?

Maciek Rutkowski, polski windsurfer, mistrz świata PWA World Tour 2022: - Właśnie teraz mamy taką dłuższą przerwę. Ostatnie zawody zakończyły się 16 listopada, a przygotowania do kolejnego sezonu planuję rozpocząć mniej więcej w połowie stycznia. To oznacza, że mam prawie dwa miesiące wolnego. Część tego czasu, spędzę podróżując. Będę gonić fale i pływać bardziej dla zabawy. Taki to już styl życia.

Jesteś obecnie w Polsce? (Rozmawialiśmy pod koniec listopada)

- Tak, od kilku dni jestem w Polsce. Dzisiaj po raz pierwszy miałem okazję pływać na Bałtyku, gdy na plaży leżał śnieg. To było niezwykłe doświadczenie.

Nie było ci zimno? W nocy panują minusowe temperatury, za dnia też nie jest kolorowo.

- Nie. Wiesz, technologia w tym zakresie niesamowicie się rozwinęła. Kiedy zaczynałem pływać, jakieś dwadzieścia lat temu, sezon kończył się w październiku, i to w dość ekstremalnych warunkach. Na ostatnich sesjach udawało się pływać może 15 minut, a potem trzeba było wlewać gorącą herbatę z termosu za piankę albo do butów neoprenowych. Wtedy temperatury wynosiły około siedmiu stopni. Tymczasem wczoraj pływałem przy dwóch stopniach i czułem pełen komfort. Mogłem się naprawdę dobrze bawić. Dzisiaj pływałem przy temperaturze bliskiej zera i odczuwałem jedynie niewielki chłód. To naprawdę niesamowite, jak bardzo zmienił się sprzęt i warunki, w których można pływać.

W Polsce masz jakichś kompanów do wspólnego treningu?

- Wczoraj na wodzie byłem sam. Windsurferzy i surferzy nie należą do ludzi, którzy pływanie traktują jako obowiązek. Raczej robimy to, bo sprawia nam to przyjemność, a nie po to, żeby coś komuś udowodnić. Dlatego, gdy pogoda nie zachęca, wiele osób po prostu odpuszcza. Do tego dochodzi krótki dzień - jeśli ktoś pracuje, często brakuje czasu, żeby po pracy dojechać na plażę i wejść na wodę.

Ciebie i tak ciągnie niczym wilka do lasu.

- To prawda, ciągnie mnie. Mam ten komfort, że zimą mogę pływać w cieplejszych miejscach. Jednak wczoraj i dzisiaj trafiły się świetne warunki na Bałtyku - dobre fale - więc wyszedłem na wodę dla czystej przyjemności. Powtórzę się, ale technologia zrobiła ogromny postęp. Wczoraj mogłem się naprawdę dobrze bawić, co jeszcze pięć lat temu byłoby niemożliwe. Z roku na rok sprzęt staje się coraz lepszy, a to otwiera nowe możliwości.

W swojej karierze aż dwudziestokrotnie zostawałeś mistrzem Polski. Masz w tym kraju jakąkolwiek konkurencję?

- W mojej głównej dyscyplinie, czyli slalomie, rywalizuję na najwyższym światowym poziomie, na mistrzostwa Polski jeżdżę rzadko. Robię to głównie wtedy, gdy chcę potrenować przed ważnymi zawodami i akurat jestem w kraju, tak jak w tym roku. Natomiast są też inne dyscypliny, takie jak wave - jazda na fali. Coś co robię tylko dla zabawy. Przyjeżdżam na zawody wave i jestem tam jak każdy - raz się uda wygrać, innym razem pójdzie gorzej, ale traktuję to z przymrużeniem oka.

Jakiś konkretny tytuł zapadł ci najbardziej w pamięci?

- Chyba mistrzostwo w halowym windsurfingu, które zdobyłem na Stadionie Narodowym dziesięć lat temu.

To musiało być dla was wszystkich wielkie przeżycie.

- Tak, to było coś wyjątkowego. W Polsce odbyła się tylko jedna taka impreza, w 2014 roku, i nigdy więcej jej nie powtórzono. Tego typu zawody zdarzają się głównie w Europie, na przykład w hali Bercy w Paryżu. W Londynie też organizowano podobne wydarzenia. Podejrzewam, że mistrzostw Polski na tak dużym obiekcie, jak PGE Narodowy, może już nigdy nie zobaczymy.

Akcje Polaków w windsurfingu stoją wysoko?

- Tutaj muszę się odnieść do różnorodności naszego pięknego sportu. Jeśli spojrzymy na windsurfing olimpijski, mamy tu pewne tradycje i kilka medali mistrzostw świata oraz Europy. W windsurfingu zawodowym, w którym startuję, medal mistrzostw świata w kategorii wave zdobyła niedawno Justyna Śniady. Warto wspomnieć Adama Warchoła, który również osiąga coraz lepsze wyniki, reprezentuje Polskę na światowej scenie. To naprawdę imponujące, zważywszy na nasze warunki pogodowe i ograniczone możliwości treningowe. Można powiedzieć, że te sukcesy są ponad stan i pokazują, że Polacy potrafią rywalizować z najlepszymi.

Wspomniałeś o windsurfingu olimpijskim. Czym on różni się od zawodowego?

- W obu przypadkach chodzi o rywalizację, ale windsurfing olimpijski jest znacznie bliższy żeglarstwu. Główna różnica polega na prędkościach - te są znacznie wyższe po zawodowej stronie, 70 km/h to żaden wyczyn, ósemka z przodu też się potrafi zdarzyć, gdy w olimpijskim 55 to już szybko. Wynika to w dużej mierze ze sprzętu, który w klasie olimpijskiej w teorii jest identyczny dla wszystkich zawodników. To taka szlachetna idea, choć moim zdaniem nie do końca się sprawdza. W innych sportach, na przykład w narciarstwie alpejskim, nikt nie zmusza zawodników, by wszyscy korzystali z dokładnie takich samych nart.

Kolejną różnicą jest sposób postrzegania tej dyscypliny. Windsurfing olimpijski jest częścią rodziny żeglarstwa - działa pod federacją żeglarską, co pozwoliło mu wejść na igrzyska jako jedna z klas żeglarskich. Na igrzyskach traktuje się go bardziej jako klasę żeglarską niż osobny sport.

Windsurfing zawodowy to zupełnie inny produkt. Jest nastawiony na widowiskowość, atrakcyjność dla widzów i możliwość promowania sponsorów. To bardziej dynamiczna i nowoczesna forma sportu, która musi się "sprzedawać," aby przyciągać uwagę i środki finansowe.

Da się połączyć windsurfing zawodowy z olimpijskim?

- Każdy działacz oraz trener powie, że nie. Ja raz spróbowałem i niewiele brakowało, a poleciałbym na igrzyska. Wymagało to kosmicznego zaangażowania i żonglowania terminarzami. Ogromnej zawziętości i takiej psychicznej odporności. Z jednych zawodów jechałem prosto na zgrupowanie kadry. Potem znowu gdzieś dalej. Dochodziła ponadto kwestia transportu sprzętu. Trzeba być szalenie elastycznym. W windsurfingu olimpijskim na igrzyska jedzie też tylko jedna osoba z kraju.

Znając życie w paru krajach ciekawsze są eliminacje niż sama rywalizacja w igrzyskach.

- Dokładnie tak. Przykładowo mocne są zawodniczki z Izraela. Ostatnie trzy edycje mistrzostw świata rozgrywały w zasadzie między sobą. Do Paryża mogła pojechać tylko jedna.

Ale ty akurat na igrzyskach wylądowałeś. Twoje media społecznościowe aż kipiały od zakulisowych materiałów.

- Tak, rzeczywiście miałem okazję być na igrzyskach, choć nie jako zawodnik. Jedna z firm zaprosiła mnie tam, co było dla mnie fajnym doświadczeniem. Mogłem zobaczyć wszystko od środka i poczuć tę niesamowitą atmosferę. Człowiek naprawdę uświadamia sobie, że uczestniczy w czymś spektakularnym. Nawet sportowcy, którzy zakończyli swoje starty tydzień wcześniej, potrafili już "odpiąć wrotki" i cieszyć się tym wydarzeniem. Jest w tym coś magicznego.

Jeśli chodzi o windsurfing, niestety, ta część igrzysk nieco rozczarowała. Wspomniany mariaż windsurfingu z żeglarstwem powoduje, że ta dyscyplina nie jest najbardziej prestiżowym czy widowiskowym wydarzeniem igrzysk. Żeglarstwo olimpijskie ogólnie nie przyciąga takiej uwagi jak te większe dyscypliny, które są esencją igrzysk. Te mniejsze, jak windsurfing, mają swój moment co cztery lata, ale trudno im przebić się wśród większych i bardziej medialnych sportów. Włodarze musieliby wykazać się progresywnością, a żeglarstwo to jednak dość konserwatywny, "stary" sport.

Pojechał na igrzyska i nie wytrzymał. Wpis zrobił furorę w sieci

Od razu po zakończeniu zmagań w Paryżu zasłynąłeś wpisem w mediach społecznościowych, w którym przedstawiłeś coś w rodzaju planu naprawczego dla polskiego sportu. Kontaktował się w tej sprawie z tobą któryś z prominentnych działaczy?

- Absolutnie nikt, zero. Odbyłem jednak sporo rozmów z różnymi sportowcami. Zresztą w Paryżu widziałem się z paroma znanymi nazwiskami. U działaczy wciąż jest niestety dość wysokie przekonanie o wielkiej słuszności obecnego systemu.

Jak narodził się pomysł napisania tych kilkudziesięciu zdań prosto z serca?

- Moje przemyślenia wynikały trochę z tego, że siedziałem na trybunach Stade de France podczas ceremonii zamknięcia igrzysk i przez trzydzieści minut wychodziły na płytę stadionu kolejne reprezentacje. Zobaczyłem kilka tysięcy sportowców, ludzi, którzy poświęcili swoje życie, osiągnęli swój cel, o którym od dziecka słyszeli że zmieni ich życie. A wiem, że na drugi dzień się obudzą i zapytają co dalej, gdzie ta wielka zmiana. Na płytę stadionu wyszedł jeden szef komitetu olimpijskiego z wielkimi fanfarami, super oświetlony, dał 10 minutowe przemówienie, a w jego tle stało kilka tysięcy sportowców. Poczułem, ze coś nie do końca jest w równowadze. I jakby na kanwie tych różnych rozmów i moich spostrzeżeń wrzuciłem post.

Czytałem go bardzo uważnie i muszę przyznać ci rację. Jest w Polsce naprawdę spore pole do poprawy.

- To prawda, wychodzi na jaw mnóstwo absurdów. Na przykład w jednym z polskich związków sportowych zatrudniono PR-owca na pełen etat, ale jego głównym zadaniem jest dbanie o wizerunek prezesa, a nie samej dyscypliny. Dla mnie sport powinien wyglądać zupełnie inaczej. Gdybym zarządzał takim związkiem, zależałoby mi przede wszystkim na tym, żeby mój sport był jak najbardziej popularny, żeby się rozwijał i żeby przyciągał jak najwięcej osób.

Nie da się tego zbudować “na działaczach". Kluczowe jest inwestowanie w zawodników i dawanie im możliwości, by mogli się rozwijać i naprawdę zaistnieć. Wzorem może być podejście, jakie obserwuję w amerykańskim sporcie. Tam wszystko jest nastawione na promocję zawodników. Wystarczy włączyć jakiś talk-show - jednego dnia gościem jest aktor, następnego piosenkarka, a potem koszykarz. To buduje rozpoznawalność i popularność dyscyplin, a jednocześnie przekłada się na zaangażowanie kibiców. My w Polsce mamy jeszcze wiele do zrobienia w tej kwestii.

Zaryzykuję stwierdzeniem, że za oceanem ważniejsi są chyba nawet sportowcy od organizacji, w których występują. Wspomniałeś o koszykówce. Przykład pierwszy z brzegu? LeBron James i Los Angeles Lakers.

- Dokładnie tak. W Stanach wszyscy czerpią z pieniędzy, które krążą w sporcie. To system, w którym każdy odnosi korzyści. Kibice mają możliwość oglądać swoich idoli na żywo, co daje im niesamowite emocje. Zawodnicy zarabiają tak dobrze, że po zakończeniu kariery nie muszą martwić się o przyszłość.

W Polsce niestety wciąż pokutuje przekonanie, że sport powinien być ponad biznesem i rozrywką. To blokuje rozwój wielu dyscyplin. W Stanach sport to nie tylko rywalizacja, ale też świetnie działający biznes i element kultury masowej, który przyciąga tłumy.

Najgorsze, że wielu polskich sportowców po przejściu na emeryturę zostaje tak naprawdę z niczym. Ba, w trakcie trwania kariery pewnie mnóstwo zawodników ledwo wiąże koniec z końcem.

- Niestety udajemy, że będąc sportowcem jesteś kimś, nie wiem, szlachetniejszym. Ale koniec końców jesteś takim samym człowiekiem, masz takie same potrzeby co większość "zwykłych osób". Potem budzisz się przykładowo w wieku 28 lat, nie zrobiłeś wyniku, nie masz stypendium i zaczynasz życie od nowa. A działacz albo trener, którzy mówili, żebyś zapier**lał bo to zmieni Twoje życie tak samo dziś poszli do pracy. A nie wsparli Cię, żeby przez 10 lat kariery zbudować jakiś potencjał, jakiś kapitał. Więc ta cała moja retoryka wynikła z chęci zrobienia sportu dobrze funkcjonującej maszyny. Nie możemy powiedzieć, że w Polsce w tej chwili to jest dobrze funkcjonująca maszyna. Dochodzi do tego, że tyczkarz przed wyjazdem na igrzyska bije się we freak fightach.

Igrzyska olimpijskie w Polsce za kilkadziesiąt lat. To realne z twojego punktu widzenia?

- Warto mieć duże cele i duże marzenia. Fajnie by było. Nie da się natomiast jednym ruchem zawrócić Wisły. Mamy też niestety w sobie tą taką trochę zaściankowość i trochę kompleksów. Bywałem na różnych spotkaniach związkowych i często padało stwierdzenie "lobby anglosaskie". Czytaj: każdy kto mówi po angielsku jest naszym wrogiem. Dla mnie to jest jakaś abstrakcja. To pokazuje, że jeszcze nie czujemy się pełnowartościowym graczem międzynarodowym.

A u ciebie jak wygląda sytuacja finansowa? Musisz dokładać do interesu?

- Między dokładaniem do interesu a pełnym spokojem finansowym jest pewnie jeszcze kilka poziomów. Nie muszę martwić się o to, z czego sfinansuję kolejny wyjazd na zawody. Natomiast jest koniec listopada, a ja nie mam jeszcze ani jednego kontraktu podpisanego na 2025. Więc na pewno nie mogę powiedzieć, że mam komfortową pewność finansową na dwa lata do przodu.

Wszystko w tym sporcie opiera się na rocznych kontraktach. Zawodowi windsurferzy współpracują z producentami sprzętu - pokazujemy na zawodach, że sprzęt danej marki jest najlepszy, a firmy płacą nam za tę promocję. To specyficzny model zarabiania, który nie daje długoterminowej stabilności, ale jest czymś naturalnym w naszej dyscyplinie.

Poza współpracą z firmami stricte związanymi z windsurfingiem możecie liczyć na kogoś z totalnie innego świata?

- Tak, ale tutaj jest zupełnie inaczej. To nie jest coś, co ci się należy, w sensie takim, że dzwonisz do chociażby do Porsche i prosisz o dwa samochody i pół bańki. To są bardzo długo budowane relacje i pozycja sportowca na rynku. Windsurfing to sport rosnący, z bardzo fajnymi wartościami i zaangażowaną społecznością. Generalnie sporty wodne to jest pasja, super lifestyle, super styl życia. Dzisiaj to przyciąga dużą społeczność, w bardzo różnym wieku. To jest pasja na całe życie. Przykładowo nie musiałbym dzisiaj pływać przy zerowej temperaturze. Robię to, bo lubię. I to są wartości, z którymi marki chcą się utożsamiać. Ale, jak wspomniałem, jesteśmy na początku tej drogi i czasami ciężko jest nawet umówić spotkanie z przedstawicielem większej marki. Są niestety pewne utarte schematy. Ludziom się wydaje, że prawdziwy sport to tylko Iga Świątek i Robert Lewandowski. A tu się okazuje, że za wyraźnie mniejsze pieniądze jesteś w stanie dostać równie fajną wartość marketingową.

Pochodzisz ze Słupska. Do morza miałeś więc przysłowiowy rzut beretem. Tak bliska odległość pomogła ci w zostaniu windsurferem?

- Miała na pewno ogromne znaczenie. Mój tata był najpierw zapalonym żeglarzem, a potem, jak windsurfing przeżywał boom na świecie, no to został zapalonym windsurferem. Po szkole często jechaliśmy, by popływać. W przeróżnych warunkach na przeróżnym sprzęcie. Dzięki temu jestem uniwersalny. Dyscypliny przez lata się zmieniały. Zmieniała się też moja. Swego czasu mieliśmy super duet w Formula Windsurfing. Wojtek Brzozowski i Dorota Staszewska wygrywali tam tytuły mistrzowskie. Ale ta dyscyplina nagle z dnia na dzień się skończyła i trzeba było się odnaleźć w czymś innym. Oboje byli z Warszawy, dorastali pływając w konkretnych warunkach. Być może zabrakło wspomnianej uniwersalności.

Windsurfing to zapewne nie była twoja jedyna sportowa miłość.

- Od zawsze lubiłem uprawiać przeróżne sporty i zostało mi to do dziś. Na przykład jutro rano jestem umówiony z trenerem akrobatyki. Po południu idę na golfa. Totalnie różne zajawki.Kiedyś grałem w koszykówkę. Słupsk jest koszykarskim miastem, a moje liceum podczas mojego pobytu tam, dwukrotnie zdobywało mistrzostwo Polski.

Jeśli o baskecie mowa, to na stronie chwalisz się między innymi komentowanym meczem koszykówki.

- Chodziło o mecz Czarnych Słupsk. Sytuacja miała miejsce jakieś 10 lat temu. Znajomy dziennikarz z lokalnej telewizji poprosił o wsparcie. Wypadł mu współkomentator i wskoczyłem w jego miejsce. Mega przeżycie zobaczyć spotkanie z poziomu parkietu.

Do dziś zaglądasz na koszykarskie areny?

- Teraz mieszkam w Trójmieście, gdzie tego sportu też jest sporo. Są dwie drużyny koszykarskie. Ponadto są inne wydarzenia. Jak tylko mam czas, to jak najbardziej staram się wychodzić z domu na tego typu eventy.

Muzyka to druga miłość Maćka Rutkowskiego. Pewnego razu spotkał nawet Dodę

Z mikrofonem jesteś za pan brat. Furorę w internecie zrobił raperski kawałek z twoim udziałem. Liczba wyświetleń? Kolosalna bo aż siedmiocyfrowa. Co sprawiło ci większą frajdę, komentowanie meczu czy "nawijanie" do teledysku?

- Rapowanie jest o tyle fajne, że jak coś zepsujesz, to możesz poprawić w kolejnej nagrywce. Do tego można pokazać pełnię swojej kreatywności. A ta historia jest też zabawna. Zaczęło się tak, że musiałem dograć głos do jakiejś reklamy internetowej, której byłem bohaterem. Tego dnia akurat pływałem we Władku i na wieczór umówiłem studio w Gdyni. A jedyne jakie znałem, to była miejscówka moich kolegów, którzy w wolnych chwilach nagrywali rap. Po mojej nagrywce wpadli do studia, posiedzieliśmy i tak to się zaczęło.

Pewnie od nagrania pierwszych wersów do finalnej wersji piosenki musiało minąć mnóstwo czasu.

- Nagraliśmy to w mniej więcej godzinę. Potem parę godzin mitu. Tak leciała godzina za godziną, aż patrzę na zegarek i jest 4 nad ranem. Usnąłem ale kawałek powstał i uzbierał w krótkim czasie milion wyświetleń na YouTube. Do dzisiaj jest rozpoznawalny. Wystąpiłem z nimi na dwóch koncertach. To było super doświadczenie. Super był kontakt z publicznością. Daliśmy ognia na Półwyspie, więc rap połączył moje dwa światy.

Ależ musiałeś mieć frajdę.

- Scena była na tarasie. Publiczność stała na piasku. Jak to zobaczyłem na próbie to mówię "dziś nie będzie żadnego skakania. Zero szans, za wysoko". Ale energia w pewnym momencie osiągnęła taki poziom, że skoczyłem z tych 3 czy 4 metrów. Dobrze, że publiczność złapała, bo nie wiem jak bym się sponsorom wytłumaczył z takiej kontuzji! (śmiech)

Snujesz plany na przyszłość dotyczące muzyki?

- Bardzo luźne. Właśnie wykańczam mieszkanie i mam chytry plan, o którym moja dziewczyna nie wie, więc mam nadzieje, że nie przeczyta tego wywiadu (śmiech). Chcę, żeby powstało tam kameralne studio. Wieczorami będzie można zaprosić znajomych i zobaczyć co z tego wyjdzie. Bardzo często wychodzi coś ciekawego, gdy zamykasz się z kreatywnymi ludźmi na kilka godzin. Ubolewam tylko nad tym, że na to mam czas tylko od połowy listopada do końca grudnia. Sport jest moim priorytetem.

Doszły mnie słuchy, że kiedyś poznałeś Dodę...

- Tak, to zresztą jest dobra historia. Na Narodowym po naszych zawodach odbywała się impreza VIP. Wszystko zorganizowano z pompą, tak jak to powinno wyglądać. Zawody skończyły się o 21:00, przebraliśmy się z pianek i poszliśmy tam do góry. Znajomy dziennikarz, który komentował na płycie zawody chciał poznać mnie z Dodą. Mówi do niej: "To jest Maciek, najlepszy polski windsurfer". Stałem tam w materiałowych spodniach, t-shircie z wyciągnięta ręką. A ona 15-centymetrowe szpilki, krótka sukienka, duży dekolt, pełen make-up. Zmierzyła mnie od stóp do głów, prychnęła, obróciła się na pięcie i odeszła (śmiech).

Otwarcie określasz siebie jako zapalonego podróżnika. Potrafisz określić ile krajów odwiedziłeś?

- Z ręką na sercu? Nie pamiętam. Natomiast w internecie jest gdzieś aplikacja, w której wpisujesz miejsca, gdzie byłeś i pokazuje jaki procent świata zwiedziłeś. Wyszło mi 10%. To pokazuje, że nawet jak ci się wydaje, że dużo latasz to mało jeszcze widziałeś. Trochę mnie to nakręca. Jak zacząłem zarabiać pieniądze w sporcie, to sobie założyłem, że co roku, po sezonie, chcę pojechać w jedno nowe miejsce. Zawody co prawda zabierają nas w różne ciekawe rejony, ale chciałem jeszcze zwiedzić coś dodatkowego w przerwie od startów.

Masz swoje ulubione miejsce, do którego uwielbiasz powracać?

- Bardzo lubię i chcę wrócić do zachodniej Australii. Jest tam super natura. Ponadto panują znakomite warunki do uprawiania sportów wodnych i są super ludzie. Mega otwarci i wyluzowani. Bardzo podobało mi się też w Chile, Hawaje są zawsze dobre. Sporo jest miejsc, które chciałbym odwiedzić raz jeszcze, ale jak mam wybrać między powrotem, a pojechaniem w nowe miejsce to 9 na 10 razy wybiorę nowe miejsce.

Przygoda życia zamieniła się w koszmar. Maćka Rutkowskiego dzieliły sekundy od dramatu

Pewnie ze swoich wojaży masz mnóstwo szalonych historii. Jaka najbardziej zapadła ci w pamięci?

- RPA 2012. Pamiętam to jak dziś. Kapsztad jest super miastem, dużo dzieje się też wieczorem. To był pierwszy rok, kiedy mogłem się określić zawodowym sportowem więc jak wychodziliśmy wieczorem to byłem kierowcą. Pewnego wieczoru, dwóch moich znajomych podejrzanie szybko znalazło sobie towarzystwo płci przeciwnej w klubie. I bardzo szybko z tymi dziewczynami chcieli wracać do domu. Pytałem ich kilka razy czy one wybrały ich towarzystwo bez żadnej obietnicy finansowej. To inny świat. Panują inne reguły, można bardzo łatwo zostać okradzionym, np. jak się przyśnie “po wszystkim". Ale ugiąłem się. Postanowiłem, że ich zawiozę na plażę, potem pójdę spać. Odwiozłem ich, ale jak ruszałem, te dziewczyny wskoczyły z powrotem do samochodu i krzyczą, żebym je odwiózł z powrotem na imprezę.

Zaczyna się intrygująco. Mów dalej.

- Obok mnie siedział kolega, który nie był zaangażowany w akcję. Cały czas krzyczały na nas, groziły, że nas zabiją, że mamy je odwieźć. Chłopaki których podwiozłem natomiast całkowicie olali sprawę i wrócili do domu. Dziewczyny były trzy, nas dwóch, więc jak udawało się dwie wyrzucić z samochodu to zawsze wskakiwała trzecia, i tak w kółko. Do tego nie mogliśmy się przemóc, żeby użyć jakiejkolwiek przemocy w stronę kobiet, a one wręcz przeciwnie. Nie było więc wyboru, musiałem odwieźć je na wspomnianą imprezę. W trakcie jazdy jedna z nich rozmawiała przez telefon. Rozumiałem piąte przez dziesiąte bo to mix angielskiego z lokalnymi językami. Ale w pewnym momencie wyciągnęła nóż. Doszło do przepychanki, chciałem jej go wyrwać. Wpadliśmy w poślizg, odbiliśmy się od krawężnika, przelecieliśmy przez 3 pasy. Było blisko poważnego wypadku. Jakimś cudem opanowałem samochód.

Skoro teraz rozmawiamy, to jakoś wybrnąłeś z tej sytuacji podbramkowej.

- Nagle zobaczyliśmy radiowóz. Podjechaliśmy i o dziwo wcale nie musieliśmy tłumaczyć policji o co chodzi. Policjanci od razu wyciągnęli dziewczyny, gleba i zakucie w kajdanki. Zero konwenansów. Po chwili pokazali nam grupkę facetów z 300 metrów dalej i mówią, że jeżeli to ludzie od tych dziewczyn, to jak przyjdą to oni nie będą w stanie nam pomóc. Przekręciłem szybko kluczyki w stacyjce, ale samochód nie chciał zapalić. Jak w jakiejś marnej komedii! Całe szczęście staliśmy na lekkim zboczu. Wrzuciłem wsteczny, jeden z policjantów pomógł nas popchnąć. Puściłem sprzęgło, silnik zapalił. Zawinąłem 180 na ręcznym i uciekliśmy.

Całe szczęście, że skończyło się tak, a nie inaczej. W przeciwnym wypadku nie zostałbyś parę lat później mistrzem świata. Nie bałeś się, iż po tak spektakularnym sukcesie przyjdzie coś w rodzaju wody sodowej? To częsta przypadłość u sportowców.

- Woda sodowa raczej mi nie grozi. Jestem perfekcjonistą i dużo od siebie wymagam. Ale kiedy na przykład pomyślę ile lat zajęło dojście do tego miejsca, pewnie drugi raz bym się na coś takiego nie porwał. Po osiągnięciu życiowego celu coś się jednak przestawia w głowie. Dlatego trzeba doceniać sportowców, którzy tak długo utrzymują się na topie. Trzeba cały czas znajdować nową, inną motywację, byznajdować się na szczycie.

Głowa to chyba obecnie klucz do sukcesu w zawodowym sporcie. Każdy triumf pewnie nie przychodził ci łatwo.

- Człowiek nie wie co myślą sobie kibice, oglądając zawody na żywo. Czy oni oczekują, że wygram? Czy mi kibicują niezależnie od wyników? Nie mam zielonego pojęcia. W 2023 czyli sezon po wygraniu tytułu mistrza świata, czułem ciężar oczekiwań. Swoich sponsorów, z którymi dotarłem na szczyt od zera. Całej społeczności. Czułem to i nie byłem sobie w stanie z tym poradzić. Początek sezonu był rewelacyjny. Prowadziłem w rankingu aż do ostatnich zawodów. W połowie sezonu zaczęło iść trochę gorzej, przedostatnie zawody poszły już źle i zabrakło paru punktów. Stan psychiczny stopniowo zmieniał z ekstazy, najlepszego momentu w moim życiu na absolutnie najgorszy. Czujesz, że to jest twoja powinność zdobyć ten tytuł i wszystko inne to porażka. To jest totalnie urojone, ale czujesz tę powinność.

Czego życzyć ci w 2025 roku?

- Dużo dobrej zabawy, bo po dwóch trudniejszych latach znów czuję, że naprawdę kocham to co robię. Windsurfing, ściganie i rywalizacja sprawiają mi ogromną frajdę i dopóki tak będzie, to będę szczęśliwym człowiekiem.

DJB: Podsumowanie jesieni w wykonaniu Jagiellonii Białystok. WIDEO/Do jednej bramki/POLSAT GO
Maciek Rutkowski/Maciek Rutkowski/materiały prasowe
Maciek Rutkowski/Maciek Rutkowski/materiały prasowe
Maciek Rutkowski/Maciek Rutkowski/materiały prasowe
INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem