Jakub Żelepień, Interia: "Golf jest grą, której celem jest uderzyć bardzo małą piłkę w jeszcze mniejszy dołek narzędziami wyjątkowo źle skonstruowanymi do tego celu". Prawda czy fałsz? Adrian Meronk: Dużo w tym prawdy. Golf to coś jak gra planszowa w rzeczywistym świecie. Mamy czternaście kijów, jedną piłkę, osiemnaście dołków do przebycia i po drodze mnóstwo przeszkód. Te słowa to bardzo trafny opis mojej dyscypliny. A wiesz, czyje to słowa? - Szczerze mówiąc: nie mam pojęcia. Winstona Churchilla. Przytoczyłem je nie przez przypadek, bo chcę zapytać, czy twoim zdaniem golf wciąż cierpi na stereotyp gry dla bogatych Anglików - jak właśnie w czasach Churchilla. - W większości krajów na świecie jest to sport dostępny dla każdego, niezależnie od wieku, płci, statusu społecznego. Wystarczy prześledzić historie golfistów, duża ich liczba nie pochodziła z bogatych rodzin, wręcz przeciwnie. Tylko miłość i pasja do tej dyscypliny, a nie pieniądze, pozwoliły im osiągać sukcesy. Niestety w Polsce ten stereotyp wciąż istnieje, a golf jawi się jako zabawa dla elit. Mamy mało pól golfowych, niewielu zawodników. Moim zadaniem jest popularyzacja tej dyscypliny, chcę pokazywać rodakom, że to naprawdę fajna aktywność w czasie wolnym. Marzę też o tym, aby rywalizować z kolegami z Polski na turniejach. Liczę, że za parę lat tak będzie. W opracowaniu European Golf Participation Report wyczytałem, że w Anglii jest około 2200 pól golfowych, a w Polsce - nieco ponad 50. Przepaść. - Anglii raczej nigdy nie dogonimy, ten sport tam powstał, uprawia się go od kilku wieków. Możemy próbować wzorować się na Niemczech, ale chyba najlepiej byłoby porównać się do Czech. To kraj dużo mniejszy od Polski, a mają ponad 100 pól golfowych i około 53 tysiące zarejestrowanych graczy. Jeśli osiągniemy ich poziom infrastrukturalny, to będzie olbrzymi skok dla dyscypliny. Czy na poziomie zawodowym dałoby się - nie tracąc przy tym na jakości swojego przygotowania do turniejów - mieszkać w Polsce? Wiem, że ty rezydujesz i trenujesz w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. - Ja w zasadzie już dawno wyjechałem z Polski z uwagi na golfa. Po pierwsze pogoda nie pozwala na to, żeby trenować i grać cały rok. Kiedy przychodzi październik, trzeba szukać cieplejszych krajów, żeby móc trenować. Po drugie - kwestia rywalizacji. Jako 18-latek wyprowadziłem się do college do Stanów Zjednoczonych i miałem okazję mierzyć się z równolatkami dużo lepszymi od siebie. Poza tym dochodzi jeszcze argument związany z liczbą i dostępnością pól golfowych. Od kilku lat zimuję w Dubaju, tam trenuję, podobnie zresztą jak wielu innych zawodników, dzięki czemu możemy rozgrywać sparingi i trenować przez całą zimę. W Polsce jestem mniej więcej dwa miesiące w skali roku, a przez resztę czasu przebywam w podróży z jednego turnieju na drugi. Globalny sport. Poszperałem przed naszą rozmową nieco w internecie, znalazłem artykuły na twój temat w największych dziennikach świata, często bardzo pozytywne. Kiedy to czytasz, nie masz poczucia, że funkcjonujesz w dwóch światach równoległych? Za granicą jesteś bardzo rozpoznawalny, podczas gdy w Polsce ludzie dopiero uczą się, co to jest golf. - Na pewno obecnie są dwa światy, masz rację. To wynika jednak z pozycji golfa w danych społeczeństwach. W Hiszpanii, Francji czy Anglii ludzie wiedzą, jak trudna jest to dyscyplina i doceniają sukcesy zawodników, podczas gdy w Polsce świadomość tego sportu jest nikła. Mam jednak nadzieję, że wraz z kolejnymi udanymi turniejami w moim wykonaniu Polacy przekonają się do golfa. Nie oczekuję, że nagle wszyscy będą się tym interesować, ale bardzo bym chciał, żeby chociaż wiedzieli, że jest ktoś taki, jak Adrian Meronk, który gra w golfa i całkiem nieźle radzi sobie na świecie. Na pewno pomogłaby ci obecność w serialu dokumentalnym Netfliksa na temat golfa. Pierwszy sezon "Za jednym zamachem" został odebrany pozytywnie. Ptaszki ćwierkały coś o tym, że możesz wystąpić w kolejnej serii? - Na pewno jeszcze nie w drugim sezonie, bo serial jest nagrywany podczas zawodów PGA Tour, na których ja będę grał regularnie najprawdopodobniej dopiero od przyszłego roku. Do tej pory wystąpiłem w siedmiu turniejach, natomiast zdążyłem natknąć się na kamery Netfliksa. Operatorzy kręcili w szatni, widziałem ich też w stołówce, więc pewnie gdzieś tam się przewinąłem na drugim planie. Odcinka typowo o mnie na razie jednak nie będzie. Mam nadzieję, że jeśli powstanie trzeci sezon, to Netflix ujmie mnie w swoich planach. Skoro wywołałeś ten temat, to pójdźmy za ciosem. Jakie jest PGA Tour od środka? To inny, lepszy świat, otoczka różni się bardzo od tego, jak opakowywany jest golf w Europie? - Stany jak to Stany. Wszystko jest większe, więcej zawodników, większe pieniądze, większe zainteresowanie. Golf jest tam bardzo popularny, o czym świadczy też liczba celebrytów, którzy go uprawiają. Przeskok pomiędzy PGA Tour a Europą nie jest jednak duży, jeśli chodzi o poziom sportowy. Różni się za to otoczka, o której wspomnieliśmy. A jakie jest amerykańskie środowisko golfowe? - Rozegrałem siedem turniejów, więc jestem wciąż nowicjuszem, dopiero zaczynam wchodzić w to środowisko. W Europie mam już swoich bliższych znajomych, z którymi spędzam więcej czasu. Na ogół myślę, że działa to podobnie. Masz swoje rytuały golfowe? Wiem, że niektórzy zawodnicy lubią sobie coś napisać albo narysować na piłeczce. - Tak, maluję taką linię przeciętą dwiema liniami poprzecznymi na piłeczce, bo to pomaga mi w celowaniu. Zawsze robię to dzień przed początkiem turnieju. Poza tym używam też tej samej monety do markowania uderzenia, za każdym razem wyrywam również kępkę trawy, podrzucam ją i w ten sposób sprawdzam, z której strony wieje wiatr. To chyba wszystko. A ubrania mają dla ciebie jakieś szczególne znaczenie? Ian Poulter na przykład zawsze stawia na kolorowe spodnie. - Współpracuję z firmą odzieżową, która wysyła mi gotowe komplety. Z tego, co dostaję, staram się wybierać zestawy, które pasują do siebie, ale nie mam rozpisanych strojów na każdy dzień. A byłbyś w stanie grać w bardzo pstrokatych strojach? Na przykład w różowo-niebieskich spodniach, bo i takie ubrania można spotkać na PGA Tour. - Nie miałbym z tym problemu, ale firma, z którą współpracuję, nie ma akurat takich rzeczy w swoim asortymencie. Nie bałbym się wyróżniać na polu. Z iloma osobami współpracujesz, przygotowując się do kolejnych turniejów? - Mam od 13 lat jednego trenera, Matthew Tippera, który zajmuje się każdym aspektem przygotowania. Czasami, jeśli potrzebujemy jakiejś pomocy, sugestii czy konsultacji, razem udajemy się do specjalisty od konkretnej dziedziny golfowej. Poza tym współpracuję z trenerem przygotowania fizycznego, mam też psychologa, no i jest oczywiście caddy, czyli pomocnik, który jeździ ze mną na wszystkie turnieje. Jaka jest twoja relacja z caddym? Niektórzy zawodnicy mówią, że to po prostu pracownik, podczas gdy inni nawiązują wręcz wieloletnie przyjaźnie. - To jest bardzo ważna relacja, spędzamy ze sobą mnóstwo czasu w skali roku. Golfista i jego caddy są jak małżeństwo, więc musi być pomiędzy nimi chemia. Od rana jesteśmy razem, przebywamy ze sobą przez osiem godzin, często wspólnie jemy też obiad czy kolację. Mój caddy, Stuart Back, jest ze mną od ponad dwóch lat, dobrze rozumiemy się nawzajem, co korzystnie wpływa na naszą relację. Na polu golfowym mam tylko jego, czasami musi mnie uspokoić, czasami zmotywować. Caddy to człowiek w pełni uzależniony finansowo od twojego wyniku sportowego czy umówiliście się na konkretną stawkę za jego pracę? - Ma stałą stawkę tygodniową za turniej, a do tego dostaje procent od wygranej. Mój wynik sportowy wpływa więc na wysokość jego bonusu. Co jest trudniejsze w golfie - pierwsze, mocne uderzenie z dala od dołka, kiedy piłeczka musi przelecieć kawał pola, czy ten ostatni strzał już na greenie, kiedy decydują milimetry? - Przy pierwszym strzale trzeba skręcić całe ciało, zsynchronizować ze sobą wszystkie mięśnie i uderzyć mocno, w miarę prosto. Ostatnie uderzenia wymagają natomiast dużej koncentracji i stabilności. Zazwyczaj są one bardzo nerwowe, bo mają największy wpływ na wynik rywalizacji. To, czy piłeczka wyląduje 3 milimetry, czy 300 metrów od celu ma tę samą wartość. Odpowiadając na twoje pytanie: końcowe uderzenia są najtrudniejsze. Ile wynosi twoje tętno podczas tych ostatnich uderzeń? - Mam bransoletkę, która mierzy to na bieżąco i czasem podczas rundy puls dochodzi nawet do 160. Zazwyczaj rośnie właśnie podczas tych najkrótszych strzałów. Sami nakładamy na siebie presję, przez co niekiedy nie potrafimy trafić z metra. Kibice się dziwią, ale wszystkiemu winne są nerwy. Mam hipotezę, że największym wrogiem golfisty jest czas. Im więcej go masz na polu, tym więcej myśli zaczyna kołatać ci w głowie. Do potwierdzenia czy do obalenia? - Masz rację, jeśli jest dużo czasu, to pojawią się myśli, które rozpraszają i przeszkadzają. Najlepiej gra mi się w golfa, kiedy głowa jest wolna, nie mam zmartwień i strachu. Czas jest więc dużą przeszkodzą, ale dodałbym do tego również warunki atmosferyczne. Piłeczka lata na wysokości 30 metrów, więc gdy wiatr mocno wieje, to zaczyna się zgadywanie, w którą stronę ją zepchnie. Ile kilometrów przechodzisz podczas gry? - Dziennie to jest około 12 kilometrów. W ciągu turnieju trzeba to pomnożyć razy pięć, więc spokojnie przechodzę około 60 kilometrów. Twój trening motoryczny to głównie wytrzymałość? - To jest miks, a każdy zawodnik podchodzi do tego indywidualnie. Przez to, że jestem jednym z najwyższych golfistów w stawce, skupiam się na wzmacnianiu nóg, żeby mieć solidny fundament. Nie zaniedbuję jednak też treningów cardio, do tego ćwiczę mobilność, dynamikę, sporo się rozciągam. Pięć razy w tygodniu odwiedzam siłownię i dbam o to, żeby moje ciało było jak najlepiej przygotowane. W ten sposób zapobiegam też kontuzjom, bo golf jest sportem, który można uprawiać zawodowo przez ponad 30 lat. Jaką publiczność wolisz? Stonowaną, spokojną, w stylu tenisowym czy raczej głośną, rzucającą kubkami z piwem, zdejmującą koszulki jak na przykład podczas zawodów w Arizonie? - Publiczność jest kluczową siłą napędową w golfie, jej obecność jest bardzo ważna. Mam mało impulsywny charakter, dlatego wolę taką, która jest spokojna jak ja, a dobre uderzenia wynagradza oklaskami - czyli jak na Wimbledonie. Od jakiegoś czasu jest jednak nowy nurt, zgodnie z którym organizatorzy ustawiają wielkie trybuny wokół jednego dołka właśnie jak w Arizonie, o której wspomniałeś. Gra muzyka, jest głośno, kibice tańczą, śpiewają. Trzeba się wtedy trochę bardziej skupić, bo to inne warunki od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Europie. Myślę jednak, że golf zmierza w takim kierunku. Zmierza też - jak cały sport - w kierunku maksymalnej komercjalizacji, czego najlepszym przykładem jest utworzona przez Saudyjczyków liga LIV Golf, mająca być konkurencją dla PGA. Rozważasz porzucenie pewnego dnia amerykańskiego touru właśnie na rzecz arabskich rozgrywek? - Miałem okazję wystąpić w dwóch turniejach LIV, ale odpuściłem na rzecz swojej przyszłości w PGA. Dwa tygodnie temu dostaliśmy natomiast wiadomość, że fundusz, który sponsoruje saudyjską ligę, połączył się z PGA i European Tour, więc teraz jedno drugiego nie wyklucza. Na pewno nie mówię "nie", ale na razie skupiam się na drodze, którą sobie założyłem. To duża zmiana, bo jeszcze niedawno PGA chciało zwalczać LIV, wykluczając ze swoich struktur zawodników, którzy skusili się na saudyjskie pieniądze. - Tak jest. Teraz nie mamy konkretnych informacji, w którą stronę to wszystko pójdzie, ale myślę, że przyszłość maluje się w pozytywnych kolorach. Skupmy się więc na tym, co tu i teraz, czyli PGA i European Tour. Co oznacza dla ciebie fakt, że wszedłeś do czołowej pięćdziesiątki zawodników na świecie? - Ranking światowy jest jak klasyfikacja ATP, z tą tylko różnicą, że u nas pierwsza setka to już naprawdę gruba sportowa elita. Pięćdziesiątka to natomiast miejsce, w które każdy celuje, bo otwiera drogę do turniejów wielkoszlemowych. Obecność w tym gronie jest dla mnie czymś nowym, w tym roku po raz pierwszy występuję na wszystkich najważniejszych zawodach. Co to oznacza ambicjonalnie? - Ranking ma dla mnie ogromne znaczenie. Zawsze przed sezonem zaglądam do niego i stawiam sobie cele, wskazuję konkretną liczbę, do której później dążę. Rok temu było to TOP50, w którym goszczę od kilku miesięcy. W kolejnym sezonie będzie to na przykład czołowa trzydziestka. A cel ostateczny? - Cel ostateczny to numer 1 na świecie. Dążę do tego, odkąd przeszedłem na zawodowstwo. Jest mnóstwo pracy do wykonania, ale czasu też jest jeszcze sporo, więc wierzę, że jestem w stanie to osiągnąć. Plan długoterminowy już znamy. A krótkoterminowy? Teraz przed tobą turnieje w Szkocji i Liverpoolu, co później? - To dwa największe turnieje w tej części kalendarza - zarówno Scottish Open, jak i The Open, czyli ostatni Wielki Szlem w tym roku. Później będę miał trochę wolnego, przez cztery tygodnie nie będzie zawodów. Przyda mi się odpoczynek, bo w tym roku bardzo dużo podróżowałem pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, Europą i Azją. Czuję w ciele, że przyda mi się reset. Do rywalizacji wrócę pod koniec sierpnia. Pod koniec września zaplanowany jest natomiast Ryder Cup, niezwykle prestiżowe starcie golfistów europejskich z amerykańskimi. Jesteś już pewny miejsca w drużynie? - Pozytywne sygnały docierają cały czas, bo kapitan drużyny jest obecny na każdym turnieju. Dostałem od niego zaproszenie na kolację w Szkocji dla zawodników, którzy są brani pod uwagę do reprezentacji, więc mam nadzieje, że powołanie wisi w powietrzu. Ja jednak skupiam się przede wszystkim na rankingu europejskim, bo pierwsza trójka automatycznie trafia do drużyny. Moim celem do września jest, aby nie wypaść z podium i pojechać na Ryder Cup. To moje marzenie od dziecka. Zaczęliśmy od cytatu, tak też zakończmy. "Golf to popsuty spacer" - zgadzasz się z tym? - (śmiech) Tych słów też jeszcze nie słyszałem, ale widzę w nich sens. Golf to specyficzna gra, w której wszyscy dążą do osiągnięcia perfekcji, a to jest niemożliwe. Jest to więc spacer, podczas którego dostajemy w kość, a później jedno udane uderzenie sprawia, że znów chcemy grać i zwiększać swoje umiejętności. Cytat zaliczam więc do trafnych. A jego autorem jest amerykański pisarz Mark Twain. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia