Himalaizm ma swoją specyfikę. Z jednej strony to sport ze wszech miar ekstremalny, zarezerwowany wyłącznie dla największych twardzieli. Z drugiej - Mount Everest staje się dziś atrakcją turystyczną prawie jak Morskie Oko. Na Dach Świata wchodzi się w towarzystwie dziesiątek innych śmiałków. Na szlakach tworzą się kolejki, a wokół żądnych przygód turystów kształtuje się dochodowy ekosystem biznesowy. Miejscowi noszą bagaże za przybyszów z Europy i Ameryki Północnej, wypożyczają maski tlenowe, rozbijają namioty. Himalaje przeżywają właśnie okres największej w swojej historii komercjalizacji. To wszystko składa się na niebezpieczną grę pozorów. Można bowiem odnieść wrażenie, że wspinaczka na najwyższe szczyty na Ziemi to zabawa. A to pierwszy krok do utraty zdrowia lub życia. Góry są bowiem bezlitosne i nie tolerują lekceważącej postawy. Brutalnie weryfikują amatorów, a niekiedy obnażają też profesjonalistów. Halucynacje Tadeusza Łaukajtysa W górach każdy kolejny krok może być bowiem ostatnim. Przy temperaturze rzędu -40 stopni, niemal zerowej widoczności i wietrze wiejącym z prędkością zbliżoną do samochodów pędzących po autostradzie nic nie jest takie samo, jak tutaj, na dole. Choroba wysokościowa przybiera różne formy, ale zawsze jest piekielnie groźna. Najczęściej zaczyna się od halucynacji. Jednym z najbardziej znanych przykładów ich doświadczenia jest Tadeusz Łaukajtys. W 1983 roku Polak zdobył Dhaulagiri, jeden z himalajskich ośmiotysięczników. Gdy schodził ze szczytu, nagle postanowił ściągnąć kurtkę i rękawiczki, po czym zaczął biec jak opętany. Jego mózg podpowiadał mu, że znalazł się na wojnie w Afganistanie i musi ruszyć w kierunku wrogich jednostek. Jego zmysły - na skutek choroby wysokościowej - przestały odpowiednio kontaktować się z mózgiem. Umysł wykreował własną rzeczywistość i nakazał robić mu rzeczy, za które zapłacił wysoką cenę. Przebieżka wywołała bardzo poważne odmrożenia. Na tyle poważne, że trzeba było amputować mu wszystkie palce rąk i nóg. Nie zawsze jest jednak tak, że halucynacje szkodzą. Niekiedy wręcz przeciwnie - ratują życie i pomagają nie stracić wiary. Roger Marshall zgubił drogę, schodząc z Kanczendzongi. Nagle usłyszał głos. Nie rozumiał co prawda, co do niego mówi, bo używał języka japońskiego. Pomimo tego zdecydował się iść w kierunku, z którego dźwięk dobiegał. To była słuszna decyzja. Chwilę później znalazł bowiem linę poręczową, z pomocą której zszedł do obozu. Jeden zły krok odbiera w górach życie Nawet jeśli wspinacz zachowa pełnię zdolności psychoanalitycznych, i tak czyha na niego mnóstwo innych zagrożeń. W 2021 roku Kim Hong-Bin zdobył Broad Peak. Podczas schodzenia ze szczytu wpadł w szczelinę, której najprawdopodobniej nie zauważył. Zleciał 15 metrów i zmarł na miejscu. Zabiła go siła uderzenia. Kilka dni później życie na K2 stracił z kolei legendarny w środowisku himalaistów Rick Allen. Szkot od lat przesuwał granice zdrowego rozsądku i stawał się punktem odniesienia dla innych. Latem 2021 roku postanowił wytyczyć nową trasę wspinaczki na wschodniej ścianie K2 - jednej z najniebezpieczniejszych gór świata. Nagle ze szczytu zeszła lawina, która porwała Allena i pogrzebała gdzieś pod warstwą śniegu i lodu. Niezwykle wstrząsająca jest również historia Becka Weathersa. Teksańczyk, z zawodu patolog, czuł, że czegoś mu w życiu brakuje. Jego relacje rodzinne nie układały się najlepiej, a ucieczki od szarej codzienności z żoną u boku szukał w Himalajach. W maju 1996 roku, wraz z grupą zapaleńców, wyruszył na szczyt Dachu Świata. Na wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów dopadła go ślepota śnieżna. To jedna z najgorszych dolegliwości, jakie mogą spotkać himalaistów. Odbiera bowiem możliwość postrzegania świata i skazuje na łaskę kompanów wyprawy. Gorzej, jeśli tych kompanów nie ma w pobliżu. A tak właśnie było w przypadku Weathersa. Amerykanin skontaktował się z przewodnikiem, który nakazał mu czekać na zboczu. W tym czasie rozpętała się jednak burza śnieżna, podczas której zginął szef ekspedycji. Coraz bardziej wycieńczony Weathers leżał i czekał na jakąkolwiek pomoc. Miał szczęście - odnalazł go Mike Groom. Sprowadził całkowicie ślepego Teksańczyka do miejsca, w którym zgromadzili się inni ocalali. Tam podjęto jednak niezwykle trudną decyzję - ratownicy zabrali do obozu tylko tych, którzy mieli największą szansę na przeżycie. Weathersa wśród nich nie było. Przez trzy dni leżał na plecach na lodzie. Tracił świadomość, był o krok od śmierci. Jego twarz i kończyny zostały odmrożone i przybierały paskudne kolory. W międzyczasie żonę wspinacza poinformowano o jego śmierci. Nagle mężczyzna poczuł przypływ mocy. Wstał i zaczął iść. Sam dotarł do bazy, w której ratownicy początkowo go nie rozpoznali. Nie miał połowy twarzy i dłoni, a ubrania przymarzły do jego ciała. Udzielono mu najlepszej możliwej pomocy, ale wciąż nie dawano żadnych szans na przeżycie. On jednak zaskoczył wszystkich. Nie tylko obudził się rano kolejnego dnia, ale przetrwał także transport lotniczy do szpitala. Tam amputowano mu dłonie i stopy, a także nos, który później zrekonstruowano. Po wypadku Weathers zmienił się nie do poznania. Na nowo pokochał swoją rodzinę, został mówcą motywacyjnym i wrócił do pracy w zawodzie patologa. Jakub Żelepień, Interia