Paweł Czechowski: Przed zainicjowaniem wyprawy Canoandes’79 pan i pańscy koledzy mieliście już sporo doświadczenia w kwestii spływów kajakowych, ale pomysł udania się za ocean, by przemierzyć rzeki - jak się okazało - obu Ameryk wydawał się chyba pod koniec lat 70. równie szalony, jak podróż na Księżyc. Skąd pojawił się ten pomysł i kiedy pan uwierzył, że do wyprawy faktycznie dojdzie? Piotr Chmieliński: Po kajakowych podróżach po rzekach Polski i Europy zapragnęliśmy pojechać gdzieś dalej - a właściwie bardzo daleko. Chcieliśmy zobaczyć inny świat, poznać nowe miejsca, nowych ludzi, zakosztować swoistej egzotyki. Kajaki stanowiły pretekst, motyw i po części środek transportu, który pozwolił nam nawet zacząć marzyć o wyruszeniu do... Argentyny, bo to ona pojawiła się jako pierwszy cel naszej wyprawy na inny kontynent, a wysunął go Janusz Szwaracki, nasz kolega z rodzimego Akademickiego Klubu Kajakowego "Bystrze" przy AGH w Krakowie. Ze względu na perturbacje społeczno-polityczne musieliśmy zmienić nieco kierunek i w ostateczności wylądowaliśmy w Meksyku. - Właściwie cały czas wierzyłem, że wyprawa dojdzie do skutku. Przygotowania były żmudne i czasochłonne, ale był to fantastyczny czas, bo to już był etap naszej ekspedycji. Każda przeszkoda, którą pokonaliśmy, przybliżała nas do wyjazdu. Jasne, czasem pojawiały się wątpliwości, czy zdołamy pokonać kolejną przeszkodę, ale byliśmy grupą zapaleńców, którzy nawzajem się dopingowali i nie było już mowy o rezygnacji z ekspedycji. Nim wyprawa zaliczyła swój faktyczny start, trzeba było przygotowywać ją przez półtora roku. Co stanowiło wówczas największy problem organizacyjny? Jak przebiegało szukanie sponsorów, bez których przedsięwzięcie zapewne by nie doszło do skutku? - To były zupełnie inne czasy niż obecnie, jeśli chodzi o organizowanie wyprawy na inny kontynent. Problem stanowiły kwestie formalne: pozwolenia na wyjazd, otrzymanie paszportów, których wtedy nie miało się we własnej szufladzie. Potem trzeba było skompletować ekwipunek, który nie był powszechnie dostępny w sklepach. Zatem sami zaczęliśmy budować kajaki, szyć śpiwory i inny sprzęt. Szukaliśmy firm i osób, które zechciałyby nas wesprzeć finansowo czy materialnie. Docieraliśmy do nich poprzez własne znajomości albo znajomości naszych znajomych. Dla wielu ludzi pomysł wyprawy do Ameryki Południowej był tak szalony i tak nierzeczywisty, że aż fascynujący. I tak udało nam się namówić kilka przedsiębiorstw do współpracy. Canoandes’79 miało być niezwykłym zwieńczeniem okresu studiów, ale było też nie lada wyzwaniem pod względem czysto sportowym. Czy trenował pan wraz ze współtowarzyszami wyprawy w jakiś specjalny sposób przed udaniem się za ocean? - Przez wyjazdem do Ameryki Południowej sporo pływaliśmy po górskich rzekach w Polsce i krajach zwanych potocznie demoludami. Ponadto na basenie Cracovii w Krakowie uczyłem się wykonywać "eskimoskę", czyli powracanie do pozycji pionowej w sytuacji, gdy kajak wywracał się do góry dnem. Zdawałem sobie sprawę, że na trudnych górskich rzekach technika ta może być nie tylko sporym ułatwieniem, ale może też decydować o moim bezpieczeństwie. Ćwiczyłem więc po wiele godzin przez kilka miesięcy pod okiem mojego trenera, Bogdana Nowaka nawet późną jesienią w bardzo zimnej wodzie. Pierwsza grupa członków ekspedycji wyruszyła z kraju 6 czerwca 1979 roku, a w połowie lipca odbył się pierwszy spływ. Pan do reszty uczestników dołączył na początku września - skąd ten nieco późniejszy wyjazd w pana przypadku? - Powód był czysto formalny - obrona pracy dyplomowej na AGH. Do Meksyku poleciałem zaraz po egzaminie jako bardzo świeżo upieczony magister inżynier. Czy dla polskiego kajakarza przebrnięcie przez rzeki amerykańskie było większym wyzwaniem niż pokonywanie różnych rzek europejskich? Widział pan różnice między oboma przypadkami? A może wszystko zależy od specyfiki konkretnej trasy? - Najważniejsza różnica to ta, że amerykańskie rzeki górskie, których szlakiem podróżowaliśmy, miały kilka, a nawet kilkanaście razy więcej wody niż rzeki europejskie. A przy tym były one w większości dużo cieplejsze. Pierwsza część wyprawy to czas spędzony głównie w Meksyku, ale także w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez pewien czas pracował pan wraz z grupą zarobkowo. Jak pan wspomina ten okres? Czy to było zderzenie z "innym światem", który za czasów PRL zdawał się dla niektórych być rodzajem ziemi obiecanej? - Na pewno było to zderzenie z "innym światem" - inny system pracy, inny system wynagradzania. Ale traktowałem to, po pierwsze, jako życiowe doświadczenie i sposób zdobywania nowych umiejętności, choćby językowych, a po drugie, choć to był tak naprawdę cel nadrzędny, jako źródło zasilające budżet na kontynuację wyprawy. W pewnym momencie otrzymał pan wraz z kolegami wiadomość z kraju, że wyprawa ma zostać zakończona, a wszyscy uczestnicy powinni niezwłocznie wrócić do Polski. Było to pokłosie faktu, że do Europy dotarły informacje o konflikcie wewnątrz zespołu. Jak to wówczas naprawdę było? - Kilkumiesięczna podróż w grupie oznacza bycie skazanym na swoje towarzystwo cały dniami i tygodniami. Zwykle pojawiają się w którymś momencie niesnaski. Z nami też tak było. Różnica zdań i życiowych celów członków naszej ekspedycji postawiła dalszą podróż w 10-osobowym składzie pod znakiem zapytania. Na szczęście szybko się pogodziliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po tylu latach ten incydent stał się mało istotny i nie wracamy do niego pamięcią. Koniec końców ekspedycja nie została nagle przerwana, choć część jej uczestników po czasie i tak wróciła do kraju. Pan znalazł się w grupie, która kontynuowała przygodę. Dlaczego zdecydował się pan zostać? - Podróż szlakiem górskich rzek, którą dotąd zrealizowaliśmy, rozbudziła ciekawość i potrzebę zdobywania kolejnych celów. Zakończenie wyprawy na tym etapie wiązało się z poczuciem niedosytu, niespełnienia, przekonaniem o zaprzepaszczeniu szansy, jaka może się więcej nie powtórzyć. Do tego nakaz powrotu do kraju stanowił dla mnie pogwałcenie mojej wolności i decyzyjności. Pewnie wszyscy mieliśmy podobne odczucia. Rozumiałem jednak kolegów, którzy zdecydowali się na wyjazd do kraju w trybie natychmiastowym ze względu na swoje rodziny, czekające na nich żony i dzieci. I tak do Polski wrócili: Marek Byliński - dotychczasowy kierownik wyprawy, Włodek Herman, Józek Woch, Tomasz Jaroszewski, Staszek Grodecki, Jan Kasprzyk. Pozostali: Jacek Bogucki, Zbigniew Bzdak, Jerzy Majcherczyk, Andrzej Piętowski - wybrany nowym kierownikiem - i ja. Ruszyliśmy w kierunku Argentyny, która niezmiennie pozostawała celem naszej ekspedycji. Po drodze, w Ekwadorze, dołączyli do nas spotkani przypadkowo żeglarze: Stefan Danielski i Krzysztof "Biczu" Kraśniewski. Argentynę trzeba było wcześniej wyłączyć z planów z uwagi na sytuację polityczną - zresztą tak jak i Peru. Droga tam wiodła przez całą Amerykę Środkową. Czy to była najbardziej ryzykowna część podróży? - Trudno dokonywać gradacji regionów pod względem ryzyka czy niebezpieczeństw. Stykaliśmy się z różnym rodzajami zagrożeń. Bywało, że mocno nas sponiewierało na rzekach, których nie znaliśmy, o których nic nie wiedzieliśmy, które przepływaliśmy jako pierwsi w świecie. Ale problemem bywali też ludzie. We wspomnianej Ameryce Środkowej ledwo uszliśmy z życiem, posądzeni o transport rakiet bojowych, którymi w rzeczywistości były... nasze kajaki. - Jeśli jednak chciałbym pokusić się o wskazanie najbardziej ryzykownej części naszej wyprawy, to byłyby to z pewnością rzeka Marañon w okresie powodziowym i Kanion Colca w Peru. Z pewnymi problemami dotarł pan wraz ze współtowarzyszami do Peru na początku 1981 roku. 12 maja grupa rozpoczęła niezwykle trudne zadanie przepłynięcia przez najgłębszy kanion świata - wspomniany już Kanion Colca. Jakie emocje wówczas panu towarzyszyły? Czy to był rodzaj kajakarskiego "opus magnum"? A może to spływ Amazonką, którego dokonał pan kilka lat później był dla pana osobiście czymś istotniejszym? - Niewątpliwie Amazonka jest dla mnie szczególnie ważna, szczególnie bliska. Spływ Amazonką od źródeł do ujścia nadał kierunek moim późniejszym zainteresowaniom. Amazonka stała się rzeką, która do dziś mnie fascynuje i z którą łączą mnie mocne więzi. Ale myślę, że nie byłoby spływu Amazonką, gdyby nie "Bystrze", Canoandes’79 i podróż przez Kanion Colca. To było niezwykłe przeżycie i doświadczenie. Czy przeprawiając się przez kanion miał pan wraz z kompanami wrażenie, że właśnie dzieje się wielka historia? A może panowało bardziej skupienie na kwestii sportowego wyzwania? - Wpływając do kanionu mieliśmy świadomość, że dotąd jeszcze nikt nie dotarł głęboko do jego wnętrza. W tym momencie nie rozpatrywaliśmy tego z perspektywy wydarzenia historycznego. Gdy porwał nas bystry nurt rzeki Colca, najistotniejsze stało się zrobienie wszystkiego, by wyjść cało z jaru uznawanego za najgłębszy na Ziemi. Zmagania z rzeką zamkniętą szczelnie pomiędzy wysokimi ścianami oraz fizyczne zmęczenie pokonywaniem kolejnych trudnych metrów, kolejnych wodospadów, bystrzy i wirów odsuwały na bok myśli o przełomie, jaki miała stanowić nasza wyprawa w dziejach eksploracji. Jak pan zareagował, gdy doszły do pana informacje o planie nakręcenia filmu dokumentalnego na kanwie całej tej przygody - z naciskiem na przedarcie się przez Rio Colca? - Początkowo zastanawiałem się, czy warto się w to angażować. Ale po pierwszym spotkaniu z reżyserem Adamem Nawrotem i producentką Sonią Szczęsną i po nagraniu pierwszej rozmowy, pomyślałem, że połączenie naszych opowieści z prezentacją i pomysłami tych młodych entuzjastycznie nastawionych do życia (jak my kiedyś) ludzi, może zaowocować obrazem pokazującym wyprawę Canoandes z różnych perspektyw, a jednocześnie tworzących spójną całość. I tak powstał nagradzany na wielu festiwalach krajowych i światowych film "Goodspeed, Los Polacos!". Zakończenie Canoandes ’79 było zaplanowane na grudzień 1981 roku. Nagle całą grupę dochodzą wieści o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Pamięta pan ten moment? Czuł pan wraz z innymi, że "coś się święci"? - Nie mieliśmy pojęcia, co się święci. Nagłówki gazet krzyczące "Guerra en Polonia" ("Wojna w Polsce") wprawiły nas w przerażenie i szok. Cała grupa włączyła się do działań, których celem było okazanie wsparcia dla "Solidarności" i rodaków w kraju. Taka była pierwsza reakcja - potem jednak nadszedł moment na poważną i trudną decyzję - powrót do Polski albo pozostanie na emigracji. A może w ogóle nie było wówczas specjalnego wyboru? - Marsz solidarności z "Solidarnością", który zorganizowaliśmy przy współudziale mieszkańców Limy i znanego obecnie noblisty, Mario Vargasa Llosy oraz następujące po nim wydarzenia właściwie nie pozostawiły nam wyboru. Droga do Polski była zamknięta. Co więcej, natychmiast musieliśmy opuścić gościnne i przyjazne Peru. Zdecydowaliśmy się polecieć do USA i tam poszukać swojego miejsca na Ziemi. W tym roku mija 40 lat od tamtych wydarzeń - przeprawy do Ameryki Południowej, pokonania Rio Colca. Niebawem, bo w lutym, minie też rocznica oficjalnego zakończenia Canoandes’ 79. Nie zapytam: "Czy było warto?", bo odpowiedź wydaje mi się oczywista. Chciałbym jednak zapytać, czy coś by pan zmienił w przebiegu całej tej wyprawy? Czy jest np. coś, czego nie udało się panu wówczas zrobić, a bardzo by pan tego chciał? Czy istniało jakieś wyzwanie, które po latach rozwiązałby pan inaczej? A może idealnie udało się wówczas spełnić wielkie marzenie? - Bez wątpienia było to spełnienie wielkiego marzenia. Czy było idealne? Na pewno nie. Na pewno coś mogłem poprowadzić, zrealizować inaczej. Ale nie rozpatruję tego z tej perspektywy. Była to fascynująca i niepowtarzalna przygoda. I tylko to się liczy. Premiera filmu "Godspeed, Los Polacos!", który opowiada o wyprawie Canoandes'79, już 28 października. Rozmawiał Paweł Czechowski