Wojciech Kulak, Interia Sport: Jak zaczęła się twoja przygoda ze sportami wodnymi? Adam Warchoł, polski big wave surfer i windsurfer: - Gdy miałem sześć albo siedem lat, to wraz z rodzicami przenieśliśmy się do Tarify. To miasto leżące na południu Hiszpanii. Jakiś czas później, w moje dziesiąte urodziny otrzymałem w prezencie deskę surfingową. Taką piankową na początek. "Katowałem" ją niemiłosiernie. Chodziłem na plaże, próbowałem na niej stawać. Właśnie wtedy zaczęła się miłość do surfingu. W windsurfing bardziej wciągnąłem się w wieku jedenastu, może dwunastu lat. Można powiedzieć, że poszedłem śladami taty, który też pływał i zaraził mnie tą pasją. Tata odnosił sukcesy, czy mowa była głównie o rekreacji? - Pływał on dla przyjemności, robił to odkąd tylko pamiętam. On mnie tak naprawdę nauczył windsurfingu i dzięki niemu się zakochałem w tym sporcie. Rodzice początkowo nie obawiali się o twoje zdrowie? Zakochałeś się w końcu w ekstremalnej dyscyplinie, w którym jeden niepewny ruch może doprowadzić do przykrych konsekwencji. - Moi rodzice zawsze mnie we wszystkim wspierali. Od zawsze uznawali, że sport jest w życiu ważny i warto się mu poświęcić. Wspominałem o tacie, że uprawiał windsurfing. Jestem im bardzo wdzięczny, że są przy mnie i pomagają mi jak tylko mogą. Styczność z ekstremalnymi sportami miałem już tak naprawdę od najmłodszych lat. Śmieję się, że jeszcze zanim nauczyłem się chodzić, to już próbowałem jazdy na nartach. Mam to chyba we krwi. Starty pochłaniają pewnie mnóstwo pieniędzy. - Nie ma co czarować, windsurfing obecnie jest drogim sportem. Niby pewne rzeczy można obejść i zaczynać od niedrogiego sprzętu, kupować używany i tak dalej. Ja miałem to szczęście, że w zasadzie od początku mogłem liczyć na zaufanych sponsorów, którzy szybko zauważyli moje umiejętności jeszcze gdy skupiałem się głównie na surfingu. Gdy na poważnie zająłem się potem windsurfingiem oni ze mną zostali. Dzięki nim niezbędny sprzęt dostawałem praktycznie za darmo. W samych zawodach nie zarabia się zbyt wiele. Nierzadko uczestnicy wykładają swoje prywatne pieniądze, by w ogóle wziąć w nich udział. Szkoda, że tak się dzieje, bo to piękny sport. Po prostu nie jest dobrze wypromowany. Dlatego windsurfing to niełatwa droga. W moim przypadku to jest głównie wsparcie polegające na zaopatrywaniu mnie w nowy sprzęt do windusrfingu. Obecnie dostarcza mi go hawajska firma Forward Maui. Posiadasz tylko zagranicznych sponsorów czy twoje sukcesy zauważają też osoby z Polski? - Od dłuższego czasu tak naprawdę współpracuję z polskimi markami, w tym z Akademią Surfingu oraz odzieżową firmą Baltica. Dodatkowo wspierał mnie polski oddział Red Bulla. Każdy wie jak duża jest to marka i jak trudno jest znaleźć się w gronie ich ambasadorów. Fajnie było tworzyć dla nich kontent, na przykład wrzucając zdjęcia z puszką Red Bull czy oferować inną formę promocji w ramach współpracy i wsparcia z ich strony. Twoja głowa skupia się wyłącznie na sporcie? - Obecnie studiuje Oceanografię, na Gran Canarii. Jestem na drugim roku i przede mną jeszcze dwa kolejne. Także staram się połączyć studia z treningami, co nie zawsze jest łatwe, szczególnie kiedy wyjeżdżam i potem mam dużo do nadrabiania. Ale każdą możliwą chwilę staram się spędzać na wodzie. Poza tym oczywiście pracuję, ale to też nie wystarcza, bo wyjazdy na zawody nie są tanie i niestety w niektórych nie mogę brać udziału ze względów finansowych. Na pewno sponsorzy mi dużo pomagają, dając sprzęt niezbędny do pływania. Jednak do tego dochodzą jeszcze wyjazdy i udział w zawodach, a to kosztuje. Dążę do tego żeby kiedyś móc wyjeżdżać i startować nie przejmując się brakiem na to środków. Uprawiane przez ciebie dyscypliny są twoim zdaniem popularne? W Polsce pewnie mało kto wymieni pięciu czołowych surferów świata. - Świat surfingowy jest dużo większy niż windsurfingowy. Pierwszy ze sportów cieszy się o wiele większą popularnością. Może nie widać tego tak bardzo w Polsce, gdzie nie ma za bardzo odpowiednich warunków. Ale na przykład w Brazylii, Stanach Zjednoczonych, a zwłaszcza na Hawajach ludzie szaleją na jego punkcie. Sporo zawodników dzięki surfingowi ma bardzo fajne życie. Niektóre dane mówią nawet o 35 milionach osób uprawiających tę dyscyplinę na całym świecie. W Polsce też to zaczyna wyglądać coraz lepiej. Wystarczy czasem wybrać się na Hel, by zobaczyć sporo żagli i desek. Coraz prężniej działa Polski Związek Surfingu. Mamy kadrę narodową w surfingu i windsurfingu. Zawody z twoim udziałem można zobaczyć gdzieś w Internecie? - Przekaz dostępny jest na oficjalnej stronie mistrzostw świata. Te zmagania to efekt połączenia się dwóch organizacji - PWA oraz IWT. Od zeszłego roku jadą one na jednym wózku i wspólnie organizują wspomniany czempionat. Ostatnio, w ramach tej imprezy, rywalizowałem w Chile. Moje poczynania można było oglądać między innymi na oficjalnej stronie IWT. Są tam też szczegółowe wyniki i inne różne ciekawe rzeczy, na które warto rzucić okiem. Wysokim prestiżem cieszą się w środowisku zawody w Nazare. To ogromne przedsięwzięcie, rozpoznawalne na całym świecie, transmisje stamtąd zapewnia Red Bull TV. Są oni także jednym z głównych sponsorów, więc dlatego zależy im na jak największym rozgłosie. Robią to chyba dobrze, bo korespondencje z zawodów trafiają do potężnych telewizji i portali, takich jak BBC, CNN, Forbes. O tych zawodach w pewnym momencie wie prawie cały świat. Mi osobiście windsurfing kojarzy się z igrzyskami olimpijskimi. Ale ty bierzesz udział w jego innej odmianie? - Dokładnie tak. Klasa olimpijska ma niewiele wspólnego z moją odmianą tej dyscypliny. Wave, który uprawiam, polega na pływaniu na falach. Można to porównać do surfingu, w tym przypadku jednak poza deską korzystam też z żagla. Super jest to, że można wykorzystać fale nie patrząc się na to czy wieje mocniej czy lżej. Są na to różne sposoby. Na czym konkretnie polega odmiana windsurfingu którą uprawiasz? Jakie kryteria decydują o zwycięstwie w danych zawodach? - W trakcie jednego roku jest około pięciu, sześciu zawodów. W zmaganiach wave, w których liczy się fala, mamy do czynienia z drabinką, jak w sportach takich jak tenis. Przechodzi się najpierw pierwszą rundę, potem drugą i tak dochodzi się do finału. Inny rodzaj zmagań w zawodach to skoki na fali. Polega to na tym, by wzbić się jak najwyżej, zrobić jakąś akrobację - podwójną rotację czy inny efektowny wyczyn. W przypadku fal, po prostu liczy się kto złapie największą z nich i najlepiej na niej popłynie. Ważne jest "flow", musi to wyglądać też widowiskowo. W tegorocznych mistrzostwach świata rywalizowaliśmy już w Japonii. Drugie rozgrywki były w Chile. Nadchodząca runda odbędzie się na Gran Canarii, gdzie obecnie mieszkam. Następnie czekają nas wyjazdy na Fidżi oraz do Niemiec. Zmagania zakończą się na Maui na Hawajach. Niesamowite tłumy na plaży. Zawodników oglądało 30 tysięcy kibiców Sporo kibiców podziwia was na żywo, z perspektywy plaży? - W niektórych miejscach są nawet całe trybuny. Dla przykładu, Nazare, w Portugali, szacuje się, że w kulminacyjnych momentach, np. podczas zawodów, na klifie jest około 30 tysięcy widzów, którzy podziwiają fale z bliska. To dlatego magazyn Times Magazine nazwał Nazare największym widowiskiem na ziemi. Zależy to jednak od miejsca. Na przykład na Gran Canarii mnóstwo osób uwielbia ten sport, ale gdy naprawdę bardzo mocno wieje, kibice tracą przyjemność oglądania zmagań. W Chile natomiast potrafią pojawić się tłumy. Windsurfing jest w tym kraju bardzo popularny. Na Hawajach jest podobnie. Dużo zależy więc od warunków. Podróżujecie z kraju do kraju. Jesteście rozpoznawalni wśród fanów? - Osoby, które regularnie oglądają zawody nas kojarzą. Między innymi na Sylcie, w Niemczech panuje fantastyczna atmosfera. Jest tam zawsze sporo oddanych widzów. Pierwszy raz, gdy tam się pojawiłem, to byłem totalnie zaskoczony. Na pierwszy rzut oka nie jest to wymarzone miejsce na uprawianie tego sportu, ale jak widać pozory mylą. Inni zawodnicy nie są w szoku, gdy widzą co wyczynia chłopak z Polski? W końcu w naszym kraju ciężko o wysokie fale. Dominują też zupełnie inne sporty, takie jak piłka nożna, siatkówka czy tenis. - Z biegiem czasu wszyscy przyzwyczaili się już do mojej obecności. Mam z większością zawodników World Tour dobre kontakty, jesteśmy w zasadzie znajomymi. Między nami panuje rywalizacja, ale to nie jest coś w rodzaju "na śmierć i życie". Staramy się nawzajem wspierać i miło spędzać czas. Wiadomo, że podczas zawodów każdy walczy o jak najlepszy wynik, ale gdy się kończą to ponownie jesteśmy kumplami. Często trenujesz, żeby utrzymać odpowiednią dyspozycję? - Zawsze kiedy są odpowiednie warunki, to staram się trenować. Gdy tylko wieje i są odpowiednie falę to kieruję się w stronę plaży. Staram się też w miarę regularnie zmieniać miejsca po to, by uczyć się czegoś nowego i zyskiwać więcej doświadczenia. To mi potem pomaga podczas zawodów. Łatwiej mi dostosowywać się do aktualnych warunków panujących na oceanie. Jak z perspektywy zawodnika oceniasz popularność windsurfingu na świecie? - Działacze mają na pewno pole do popisu. Moim zdaniem kiedyś windsurfing był o wiele bardziej popularny. Teraz osoby zajmujące się jego promocją jakby przespali temat, nie robią tego w sposób odpowiedni. Niestety w górę też idą ceny i ta bariera finansowa odstrasza przyszłych zawodników. Przyjaźniejszy dla portfela jest choćby kiteboarding, który jest też o wiele prostszy do opanowania. Aby poczuć frajdę w windsurfingu trzeba spędzić w wodzie mnóstwo godzin. W kiteboardingu wystarczy pół doby i człowiek jest w stanie pływać w tą i z powrotem. Sprzęt do windsurfingu jest też po prostu sporych gabarytów. To chyba też nie ułatwia sprawy. - Tak, to także odgrywa dużą rolę. Kite’a po prostu pakujesz latawiec do plecaka,deskę bierzesz pod pachę i lecisz gdzie chcesz. Z windsurfingiem to wygląda tak, jakby człowiek wiózł trzy ogromne wózki. Na lotniskach czasem się z nas śmieją, że chyba w walizkach przewozimy jakichś ludzi, bo gabaryty są tak potężne. Każda ma z pięćdziesiąt kilogramów. Tej chwili Adam Warchoł długo nie zapomni Za tobą pewnie mnóstwo spektakularnych momentów. Który najbardziej zapadł ci w pamięci? - Cały czas wspominam i chyba nigdy nie zapomnę legendarnej fali, którą złapałem na Hawajach. Z tego co mi mówili, to był najbardziej wyjątkowy dzień jaki się zdarzył w tym miejscu od ponad piętnastu lat. Miałem ogromne szczęście, że wtedy tam byłem i mogłem brać udział w czymś takim. Złapałem wtedy ogromną, blisko dwudziestometrową falę. Towarzyszyło mi niesamowite uczucie, zwłaszcza kiedy z niej zjeżdżałem. Tego nie da się porównać do niczego innego. Jeden z francuskich portali pisał wtedy, że uniknąłeś śmierci. Rzeczywiście było aż tak dramatycznie? - Jak się pływa na dużych falach, to trzeba być przygotowanym na takie sytuacje. Zawsze w mediach czy telewizji będą mówić tak, żeby zabrzmiało to bardziej dramatycznie niż wyglądało w rzeczywistości (śmiech). Najważniejsze to nie panikować, czuć się komfortowo nawet gdy robi się niebezpiecznie. Trzeba dać ponieść się fali, nie myśleć o niczym innym, by nie tracić tlenu oraz wytrzymać pod wodą. Wideo z tego wydarzenia w Internecie robi prawdziwą furorę. Wyświetlenia liczone są w setkach tysięcy. - Gdy złapałem tę dwudziesto metrową falę, na miejscu było wtedy bardzo dużo ludzi. Zjechali się najlepsi surferzy z całego świata. Według wielu właśnie ta fala była największa z całego dnia i taka najbardziej spektakularna. Po wszystkim popłynęło po mnie z dwanaście motorówek. Pewnie musiało to wyglądać groźnie, skoro wysłano aż takie posiłki (śmiech). Dla mnie było to fajne doświadczenie. Długo dochodziłeś do siebie po tym wszystkim? Przeciętny człowiek chyba miałby dosyć wody na dłuższy czas. - Szybko wróciłem do "żywych". Od razu jak motorówka do mnie przypłynęła, to poprosiłem o podwózkę pod sprzęt, bo chciałem tego dnia jeszcze trochę popływać. Powiedziano mi jednak, że nie ma na to szans. Jeżeli już mowa o sprzęcie, to coś udało się uratować? - Deska wylądowała na klifie, fala ją chyba tam położyła. Reszta nie przetrwała niestety. W nocy bezproblemowo zasnąłeś? - Gdy pojawiłem się w pokoju, nie spałem zbyt długo, bo wróciłem dosyć późno. Od razu po przebudzeniu już jechałem na surfing. Zamknąłem oczy na trzy, maksymalnie cztery godziny. Całą noc tak naprawdę woda wylatywała mi z nosa (śmiech). Ciężko uwierzyć w to, że pomimo młodego wieku podczas walki z dwudziestometrową falą zachowywałeś tyle spokoju. Ktoś ci pomaga pod tym względem? Współpracujesz z psychologiem? - Doszedłem do tego sam. To przychodzi wraz z czasem i nabytym doświadczeniem. Od dziecka stawiałem na te trudniejsze warunki. Pływanie na surfingu często generuje niekomfortowe sytuacje i dzięki nim uczę się zachowywać spokój. Zawsze staram się unikać stresu i zamiast niego szukać odpowiedniego rozwiązania. Każda godzina spędzona na wodzie procentuje. Surfing rośnie w siłę. Już zadebiutował na igrzyskach olimpijskich Jeszcze wrócimy na moment do surfingu. Niedawno zadebiutował on na igrzyskach olimpijskich. To dobre dla tej dyscypliny? - Super, że surfing stał się sportem olimpijskim. Igrzyska nie są jednak stworzone po to, by rozwinąć dany sport. Tu chodzi bardziej o prestiż dla samych zawodników, którzy mogą reprezentować swój kraj, znaleźć się w wiosce olimpijskiej z innymi gwiazdami. Lepsze nagrody, jeśli mówimy o aspekcie finansowym, są do zdobycia w mistrzostwach świata. Według jakich kryteriów uzyskuje się awans na igrzyska? - Kwalifikacje olimpijskie zarówno dla mężczyzny jak i dla kobiet w surfingu są podzielone na kilka etapów i przyznawane są na podstawie rankingu. Największą pulę miejsc otrzymują sportowcy sklasyfikowani najwyżej w najbardziej prestiżowym pucharze świata WSL oraz najlepsi z Mistrzostw Świata ISA w ostatnich dwóch latach (International Surfing Games - dop.red). Pozostałe miejsca przydzielane są m.in. dla gospodarzy oraz uczestników uniwersjady. Przygotowując się do rozmowy, mignęła mi informacja o twoim zamiłowaniu do muzyki klasycznej. Dlaczego akurat ona? To ewenement wśród młodych osób. - Szczerze mówiąc, nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu ją polubiłem. Ogólnie uwielbiam muzykę. Często w słuchawkach mam też klasyczny rock czy jakiś jazz. Różne rodzaje. Zależy to wszystko od tego, w jakim znajduję się nastroju. Co lubisz sobie puścić przed zawodami? - Najczęściej rock. Na playliście mam Metallikę, Nirvanę czy chociażby Rolling Stones. Wszystko co najlepsze tak naprawdę dopiero przed tobą. Masz jakieś konkretne plany na najbliższe lata? - Na pewno chciałbym zostać mistrzem świata w windsurfingu, w kategorii wave. To jedno z moich największych marzeń. Poza tym chcę też wygrać zawody w paru ulubionych miejscach. Czymś wielkim dla mnie byłby spektakularny wynik w Nazare, o którym już wcześniej wspominałem. Poza tym chcę wyszukiwać największe fale, jeździć po świecie i dalej czerpać przyjemność z uprawiania tego pięknego sportu. Czy ty czasem rozstajesz się z deską? - Rzadko kiedy. To jest mój odpoczynek tak naprawdę. Na Gran Canarii głównie latem jest mocny wiatr. Zimą panuje sezon na surfing. Wszystko zależy od tego, gdzie człowiek się obecnie znajduje. Na Hawajach wieje z reguły przez cały rok. Można więc tam uprawiać non stop surfing oraz windsurfing.